Jedziemy na wycieczkę. Taką szybką: obiad, tańce, spanko, śniadanko. W międzyczasie jakiś spacerek*). Ogólnie: słodkie nieróbstwo i wyluzka! Dla chętnych – spożycie napojów niesprzedawanych legalnie dzieciom. Ekipa sprawdzona w bojach, więc nikt się niepotrzebnie nie napina. Chyba. Atmosfera, jak zwykle w takich okolicznościach, głupkowato-radosna: oto właśnie urwaliśmy się na moment codziennej karuzeli, w której chcąc-nie chcąc biegamy, niczym żałosne gryzonie.
Jeszcze przed wyjazdem zdecydowałam, że powstrzymam się od spożywania napojów wysokoprocentowych – nie przepadam za nimi specjalnie, za stara już jestem, żeby cokolwiek komukolwiek musieć udowadniać, a podskakiwać w rytm muzyki potrafię i bez (niezbędnego niektórym) wspomagania. Nie dość tego! Należało podjąć decyzję o powstrzymaniu się przed piciem JAKICHKOLWIEK napojów (ze szczególnym uwzględnieniem tych produkowanych z chmielu) przed i w czasie podróży. Moje męki zrozumieć może tylko ten, kto – spożywszy puszeczkę piwa – jest zamknięty w autobusie bez toalety. I na dodatek jest płci żeńskiej (czyli NIE wystarczy byle drzewko). Ponieważ zostałam hojnie obdarzona przez Matkę Naturę w zakresie pojemności żołądka, ta sama matka najwyraźniej założyła, że jej dziecko zadowoli się pęcherzem znikomych gabarytów. Coś za coś. Idealny świat byłby pełen stacji paliw z NIEREMONTOWANYMI WŁAŚNIE toaletami. Nasz nie jest. Tak więc – przetruchtawszy z Ulą dystans kilkunastu metrów w bezskutecznym poszukiwaniu godziwego miejsca na osobności – większość podróży spędziłam z nogami na supełek i wyrazem dzikiej spiny na twarzy, ku radości kolegów, którym kategorycznie zabroniłam używać słów: deszcz, opady, rzeka, jezioro, morze, ocean oraz kapie. Na szczęście – jakieś 10 minut od punktu docelowego udało się znaleźć stację paliw dobrze przygotowaną nie tylko do tankowania, lecz także do zrzucania nadwyżek. Są chwile, gdy ceramiczna micha na nóżce, uzbrojona w instalację wodno-kanalizacyjną staje się czymś najbardziej upragnionym na świecie. Szczęście jest jednak wartością bardzo względną…
Co ciekawe – zazwyczaj w takich sytuacjach (niestety, nie uczę się na błędach – następnym razem też pewnie wypiję piwo…) to ja błaźnię się przed kierowcą w sprawie przystanku, wywołując rozbawione spojrzenia otoczenia. Kiedy już wychodzę z przybytku, do którego popędziłam byłam na ślepo rączym truchcikiem, widzę przed sobą całą kolejkę kobiet, które moment wcześniej siedziały spokojnie w autobusie (pod męską toaletą sytuacja kształtuje się analogicznie). Czy to znaczy, że mamy tu do czynienia z grą towarzyską pod tytułem „Kto Pierwszy Nie Wytrzyma”? Jeżeli tak, to oficjalnie przyznaję, żem jest Loser!**)
(źródło: wykop.pl)
Żeby było zabawniej, ośrodek, w którym odpoczywaliśmy okazał się miejscem otwartym na odmieńców mojego pokroju (w imieniu własnym oraz innych dziwaków żywieniowych dziękuję za otwartość i tolerancję!), w związku z czym – obok kaszanki, czy żurku na kiełbasie – można było zjeść bezmięsne gołąbki oraz grillowane warzywa. W idealnym świecie byłoby oczywistym, że ludzie jedzą różne rzeczy – w naszym to nadal curiosum. Dlatego też wolałam się przygotować. Co jednak prowadzi do – niekorzystnej dla mnie w tym wypadku konkluzji – że nie musiałam spędzać poprzedniej nocy pichcąc… Po raz drugi: Loser!! **)
Wydawałoby się, że nie ma lepszego sposobu na obżarstwo, jak przerobić spożyte właśnie kalorie na energię kinetyczną. Obok muzyki rockowej wszelkich odmian (uwielbiam punk, klasyczny rock kocham pasjami, a do metalu żywię sentyment z późnego dzieciństwa), mam ewidentną słabość do muzyki latynoskiej. Słabość ta nasiliła się ostatnimi laty, gdy moje życie – wywinąwszy konkretnego fikołka – zaczęło się radośnie stabilizować. I cieszyć, jak chyba nigdy przedtem. O ile na rock raczej nie można liczyć w okolicznościach wycieczkowo-dyskotekowych, o tyle na latino – jak najbardziej. Liczyłam więc… i się nie przeliczyłam. Moje ciało samo reaguje na takie rytmy więc chętnie przyłączyłam się do podrygującego tłumu, wywijając uczciwie zadkiem ósemki (bo inaczej się nie godzi ). Było cudnie, jednak… kondycja już nie ta. Około 22.30 uznałyśmy z Ulą (która też uwielbia tańczyć!), że to chyba jednak nie nasz dzień i pora się położyć. Wprawdzie radośnie przegadałyśmy pół nocki (do jakiejś 2 nad ranem), jednak… KTO NORMALNY chodzi spać na wycieczce przed północą!? Losers!!!**) - po raz trzeci.
W ten sposób ominęło nas kilka atrakcji. Na szczęście nasi Koledzy przyznali się do swojej twórczej postawy nazajutrz rano, dostarczając nam sporo radości, którą nie omieszkam się tu podzielić. Otóż, czasami bywa tak, że człek jest nieprzygotowany lub nie do końca przygotowany do okoliczności, w których wypadnie mu się znaleźć. To właśnie przydarzyło się kochanym Kolegom, których nie wymienię nawet z ksywki, chroniąc ich – fikcyjne – dane osobowe. Mianowicie, w pewnym momencie zorientowali się, że nadeszła ta straszliwa godzina, gdy wszystkie, ale to ABSOLUTNIE WSZYSTKIE butelki są PUSTE. Ponieważ popyt zdecydowanie przewyższył – nieistniejącą już – podaż, postanowili ratować się w barze. Nie przewidzieli jednak, że nawet w szanujących się ośrodkach wypoczynkowych bar nad ranem bywa zamknięty. I tu znalazło się miejsce na kreatywne działania – wpadli bowiem na pomysł, że dokonają zakupu mimo wszystko – z odroczoną do rana płatnością, a obsłużą się sami. Ich wybór padł na miód pitny. Rzekomo „barzzo mossny, pewnie na ssspircie”, który jednak „wchodził głazziutko”. Ukołysani miodkiem poszli grzecznie spać. Jakież jednak było ich zdziwienie, gdy rano okazało się, że ich spragnione dusze ukoił… syrop brzoskwiniowy.
Zdrowie wszystkich Losers!!
Jednym słowem – na wycieczce było miło i wesoło! (Czyż nie tak uczono nas pisać we wczesnych leciech szkolnych?) Dziwi mnie tylko jedno. Ostatnio Kolega, który nie uczestniczył w wyprawie, zaczepił mnie ze słowami: „Widziałem zdjęcia z wycieczki. Ale dałaś czadu!!”. Poproszony o wyjaśnienie, oddalił się. A ja nadal trwam w stuporze… Jeżeli chodziło mu o tańce, to ciekawe, jak nazwałby standardowe kręcenie tyłkiem przy gotowaniu obiadu (zwykle wtedy słucham czegoś „na energię”, czyli Los Rabanes), dzikie sylwestrowe harce na kuchennym stole z moim Ojcem przy Ska-P albo pierwszy lepszy koncert punkowy z tych, na których byliśmy z Franciszkiem…? Chyba, że pójście spać o 22.30 jest „dawaniem czadu”… W takim razie – rozumiem i nie mam więcej pytań.
Na koniec – gorzka pigułka. Może nie musiałam, ale chciałam:
P.S.1 Do tych Jednostek, które myślą, że marzeniem kobiet jest narąbany kolega zajmujący (w ramach „dowcipu”) ich łóżko: TO NIEPRAWDA!! Pożegnajcie się z tym mitem – im szybciej, tym (dla Was) lepiej.
P.S.2 Do tych Jednostek, które myślą, że szczytem poczucia humoru są suchary „o pedałach” i „o feministkach”***) – kiedy zauważycie, że nikt (poza Wami samymi) się z nich nie śmieje?
____________________
*) dokładnie tak: spanko, śniadanko, obiadek, spacerek – w żadnym wypadku spanie, śniadanie, obiad, spacer - ma być lekko i niezobowiązująco!
**) Loser (ang.) przegrany, frajer – po angielsku brzmi mniej rozpaczliwie
***) W tym miejscu chcę wyrazić uczucie szczerego zażenowania wobec ograniczenia umysłowego rodaków. Szczególnie, że dotyczy ono również „Inteligencji”…
Komentarze
Prześlij komentarz