Jak poznałam ich matkę (i spodobało mi się zakończenie).


https://upflix.pl/serial/zobacz/how-i-met-your-mother-2005
  
***UWAGA!! SPOILERY!!!***

Nie jestem pewna, czy powyższa uwaga ma sens - wszak serial Jak Poznałem Waszą Matkę dawno się zakończył: kto oglądał, ten wie wszystko, a kto nie oglądał - ten pewnie nie jest zainteresowany. Jednak... zakładam, że po ziemi może chodzić więcej takich spóźnialskich jak ja (idąc dalej tą drogą, Grę o Tron - jak dobrze pójdzie - obejrzę jako bajki na dobranoc przed Wiecznym Snem, gdzieś około 2065 roku). Ktoś z takich popkulturowo opóźnionych może przecież przypadkiem wpaść na mojego bloga, po czym nigdy już Pawłowskiej nie wybaczy, że nie ostrzegła a spojlerowała... A tego z kolei nie wybaczyłbym sobie. Zatem ostrzegam: będzie o treści serialu i - co gorsza - będzie o jego finale!

Niniejszym oświadczam, że właśnie zakończyłam pierwszy romans z HIMYM*). Pierwszy, bo niewątpliwie wrócę jeszcze nie raz do pubu MacLaren's, by spotkać się z Tedem, Marshallem, Lily, Robin i Barneyem. Tak samo, jak regularnie odwiedzam kawiarnię Central Perk w Greenwhich Village, miasteczka Cicely na Alasce i Stars Hollow w Connecticut, dwa szpitale: przenośny, polowy w Korei oraz akademicki - Świętego Serca, a także posterunek policji w Brooklynie**) To właśnie regularne odwiedziny w tylu miejscach powodują, że jestem totalnie-nie-na-bieżąco-z-nowościami.

Wracając do Jak poznałem... - z chęcią spotykałabym się częściej z Tracy, żoną Teda i matką jego dzieci, ale... rozumiem, że ona nie może. Nie może, gdyż nie żyje. A kiedy żyła, nie przesiadywała w MacLaren's z resztą paczki, gdyż się nie znali. A kiedy się poznali, zaczęły się typowe ruchy wieku dojrzałego: śluby, dzieci i wyprowadzki za miasto, czyli to wszystko, co zdecydowanie nie sprzyja przesiadywaniu w pubach i kręceniu o tym seriali.

Dlaczego chciałabym spotykać się częściej akurat z Tracy? Dlatego, że jest radosna, subtelna i do tego wydaje się bardzo mądra, co w połączeniu z jej delikatną urodą (dziewczyna składa się głównie z oczu i uśmiechu) sprawia, że mamy do czynienia ze współczesnym aniołem. Laska totalnie nie ma wad! Jakim cudem miałaby mieć, skoro w serialu jest marzeniem, a jednocześnie wspomnieniem Teda, nieuleczalnego romantyka, idealisty i uroczej... "dupy z uszami"? I jakim cudem tak idealna, nieziemska istota miałaby normalnie żyć między śmiertelnikami z krwi i kości? Ted wprawdzie w ostatnim odcinku przebąknął o jakichś małżeńskich kłótniach, ale potraktował je marginalnie wobec całej hagiografii związanej ze zmarłą (i to nie tylko dlatego, że narracja skierowana była do ich dzieci: Penny i Luke'a).

Skoro sama chciałabym spotykać Tracy częściej, trudno mi się dziwić tym, którzy uważają zakończenie serialu za (delikatnie mówiąc) nieudane. Lista zarzutów jest długa: od uśmiercenia wyczekiwanej przez osiem sezonów Matki, której obecności niedosyt odczuł chyba każdy fan serialu, poprzez rozwód Barneya i Robin po tym, jak przez cały dziewiąty sezon przygotowywaliśmy im ślub, aż po inicjatywę Teda, wspieraną przez jego dzieci (o, jakże TO nienaturalne!), by wrócić do swojej wielkiej miłości - Robin. Że o nagłym przenicowaniu Barneya z etatowego podrywacza na kochającego tatusia nie wspomnę.

Jak dla mnie zakończenie tego serialu jest naprawdę dobre! Dużo lepsze, niż standardowe "żyli długo i sczęśliwie". Dlaczego?

Po pierwsze: Żałobę po tytułowej bohaterce odprawiłam już wcześniej - kiedy podczas burzy śnieżnej utknęli z Tedem w pamiętnym pensjonacie Farhampton, bez dzieci, "ciesząc się swoim towarzystwem" i rzucając raz po raz aluzjami wieszczącymi rychłe odejście Tracy (punkt dla Franciszka, który pierwszy "załapał"). Zatem widz miał czas przygotować się do tego, co nastąpi i pacnąć się w czoło z okrzykiem: "no jasne! to dlatego on zamęcza dzieciaki opowieścią sprzed lat! I to dlatego ona jest taka idealna!"

Po drugie: Forma utworu powinna wspierać i akcentować jego treść - te jedenaście wspólnych lat duetu Ted-Tracy wydaje się kroplą w morzu poszukiwań a poźniej -  wspomnień. Jest ich boleśnie za mało. I tak właśnie zostały pokazane - jako ZBYT KRÓTKI epizod w życiu Teda.

Po trzecie: Dotychczas znudzone opowieścią ojca dzieci Teda okazały się na koniec dość pyskate i inteligentne - czyli reprezentujące mój ulubiony gatunek. A że nie widać po nich śladu traumy, co zarzuca jeden z bloggerów krytykujących finał serialu? Sześć lat po śmierci matki, mając kochającego i (nad)opiekuńczego ojca miały sporą szansę uporać się z żałobą! A że "pchają go w ramiona" ciotki Robin? Myślę (na podstawie własnych doświadczeń oraz informacji pozyskanych od Franka), że każde, zdrowo myślące dziecko samotnego rodzica chce, by tenże związał się z kimś sensownym... Ulubiona ciotka (czy wujek) wydaje się idealnym rozwiązaniem.

Po czwarte: Odnośnie samej idei powrotu Teda do Robin. Że nieżyciowe? Serio? Kto, osingliwszy się po długim związku, nie pomyślał choć przez chwilę o powrocie do swojej dawnej miłości (szczególnie, jeżeli rzeczona miłość była w stanie równie singlowym), niech pierwszy rzuci kamień! Rozważywszy argument Adeli, że związek ten jest nierówny (to Ted zawsze szalał za Robin, podczas, gdy jej uczucia do niego nie były aż tak gorące), bedę się upierać, iż podczas ostatnich piętnastu lat w linii czasowej serialu Robin ewidentnie żałowała, że nie jest z Tedem, o czym świadczą liczne aluzje. Osobną kwestią jest, czy z jej strony była to miłość, czy potrzeba bezpieczeństwa, które ten niewątpliwie zapewniał. Jednak myślę, że z wiekiem uczymy się nie mylić miłości z tym, co nas okresowo rąbie po głowie, zalewa hormonami mózg i odbiera rozum. A i nawet potencjał do hormonalnego zalewu jest, czego dowód stanowi nie tylko ich wspólna przeszłość lecz także wypowiedź dzieciaków o tym, jak bardzo są "oczywiści" w trakcie wspólnych spotkań.

Trochę trudno mi przyjąć do wiadomości całkowitą przemianę Barneya po tym, jak spojrzał w zapuchnięte oczka swojej właśnie narodzonej córeczki. Może czynnikiem inicjującym zmianę jest fakt, że noworodek wyglądał w tej scenie, jak na ciężkim kacu, co wywołało u świeżo upieczonego ojca poczucie pewnego rodzaju wspólnoty? Nie wiem. Tak, czy inaczej, Barney - mimo niezaprzeczalnego uroku - jest dla mnie najbardziej nierealistyczną postacią serialu, a takiej wolno wszystko, gdyż jest - no właśnie - celowo przerysowana.


Wracając do kontrowersyjnego zakończenia... Tak przecież właśnie wygląda nasze życie: bardzo czegoś chcemy, pragniemy, szukamy, wyobrażamy to sobie po tysiąckroć, nakręcamy się i... albo nie znajdujemy tego wcale, albo zadowalamy się erzacem, albo jest niezupełnie tak, jak sobie wyobrażaliśmy, albo jest pięknie ale bardzo krótko. Generalnie: bajkowe długo i szczęśliwie nie istnieje! A w realu jest rzadkością, okupioną sztuką komunikacji na wirtuzoerskim poziomie oraz bezwzględnego kompromisu. To, co nam pozostaje, to łapać wyjątkowo szczęśliwe chwile i zakopywać je pod jakąś brzózką, czy sosenką, żeby starczyło na długie dni zanim znowu jakaś się pojawi. A na co dzień - cieszyć się tym, co zwyczajne i oczywiste, a czego nie doceniamy (dopóki nie stracimy). I co wcale nie musi być aż tak legen...
- zaczekajcie -

Twórca:Ron P. Jaffe
 ...darne.

__________
*) HIMYM = How I Met Your Mother = Jak spotkałem waszą matkę.
 
**) Dla niewtajemniczonych: wymienione miejsca nawiązują do moich ulubionych i ukochanych seriali: Przyjaciele, Przystanek Alaska, Kochane Kłopoty, MASH, Hoży Doktoży i Brooklyn 99.



Komentarze