„No żesz k***a mać!” / „Ja p******ę (co za idiotyzm )!” / „Nie, no ja nie dam rady…!” …i tak dalej w ten deseń. Odruchowa reakcja na absurdy życia codziennego w post(?)-”Misiowej” rzeczywistości. Przykłady – proszę bardzo!
Pani w dziale technicznym (sic!) znanej międzynarodowej firmy produkującej sprzęt AGD nie jest w stanie udzielić odpowiedzi na konkretne pytania, tylko pretensjonalnym tonem informuje, że aby zmienić żarówkę, należy wykręcić tę poprzednią (serio? ciekawe, jaką jeszcze wiedzą „techniczną” musi dysponować, żeby pracować w tym właśnie dziale?).
Pan w telefonicznym dziale obsługi klienta firmy ubezpieczeniowej, na pytanie, jakie są kolejne kroki proceduralne po sprzedaży samochodu, (tydzień wcześniej przesłałam do firmy wymagane dokumenty a nie otrzymałam odpowiedzi ani potwierdzenia likwidacji polisy) odpowiada (dosłownie!): „Skoro sprzedała pani samochód, to czego pani jeszcze od nas chce? Zerwiemy umowę i tyle!”. Kolejnymi krokami proceduralnymi okazały się: 1. Upomnienie w sprawie opłaty za polisę (która powinna być zlikwidowana kilka tygodni wcześniej) 2. Gratulacje od firmy z powodu nabycia samochodu wraz z naliczeniem wymaganej opłaty 3. Kolejne upomnienie w sprawie zaległej opłaty 4. Odbijanie emaili z moimi wyjaśnieniami przez Automat do Odpowiedniego Działu (czyli w miejsce, gdzie radośnie panuje Bogini Korespondencji Nigdy Nie Czytanej) 5. Pretensje panienki z działu reklamacji („Proszę pani, mamy dwa tygodnie na rozpatrzenie każdej sprawy!”).
Poinformowanie pani, że minęły już dwa… miesiące zaskutkowało kolejnymi pretensjami („Proszę pani, jesteśmy zawaleni robotą!”) oraz – ALLELLUJA! – emailem potwierdzającym likwidację polisy.
Komornik, który pyta mnie o termin uprawomocnienia wyroku alimentacyjnego, mimo, że ma przed sobą pismo z sądu. Sprawa faktycznie jest skomplikowana. Nie wiadomo, czy ma być to data liczona standardowo: 3 tygodnie od wydania wyroku przez Sąd Okręgowy, czy data rozprawy apelacyjnej (apelacja nie odnosiła się do części wyroku dotyczącej alimentów), czy może data wydania dokumentu, widniejąca na pieczątce z Sądu Apelacyjnego (ponad miesiąc po rozprawie). I ja – niemająca z prawem nic wspólnego (poza procesami, których wrogowi nie życzę) – mam wiedzieć, która data jest obowiązująca, chociaż Komornik przy Sądzie Rejonowym naszej mieściny tego nie wie! (Naprawdę nie istnieje przepis regulujący tego typu sprawy?)
Zmiana właściciela wiejskiej przychodni zdrowia w taki sposób, że nagle znaleźliśmy się z Frankiem bez opieki lekarskiej, zupełnie o tym nie wiedząc. Jak do tego doszło? Mianowicie, po wspomnianej zmianie należało złożyć na nowo deklarację przynależności do tego właśnie ośrodka. I nie byłoby problemu, gdybyśmy zostali o tym poinformowani. Niestety (!) rzadko chorujemy, w związku z czym nie korzystaliśmy z opieki lekarskiej przez dłuższy czas, ponadto nie czytujemy lokalnej prasy a i do kościoła nie chadzamy, a dokładnie tymi kanałami była przekazywana informacja o konieczności złożenia nowej deklaracji. Wykonanie telefonu do dotychczasowych pacjentów ośrodka (lub chociażby tych, którzy nie zgłosili się na wezwanie gazety lub księdza) było – zdaniem nowego właściciela – zbyt kłopotliwe, wszak wiejska przychodnia pacjentów ma bez liku!
Mogłabym tak jeszcze długo (p. niektóre poprzednie wpisy), tylko… po co? Coraz częściej, stojąc pod ścianą braku kompetencji, niedbalstwa i bylejakości, waląc łbem w otaczający mur głupoty i arogancji, zastanawiam się, co mi to daje? „Would it help?”*) – kultowe już pytanie bohatera „Mostu szpiegów” coraz częściej tłucze mi się pod czaszką, gdy z bezsilności międlę pod nosem niekoniecznie cenzuralne komentarze do sytuacji opisanych powyżej i im podobnych. Wkurzam się, hodując w ten sposób wrzody, raka, zawał, czy inny udar. Warto?
Anna P. od lat prenumeruje popularny magazyn kobiecy. Stałym rytuałem każdego mojego pobytu u Mamy jest podczytywanie co ciekawszych artykułów. (Nasycam się nimi, mam dość na kilka miesięcy, po czym – przy okazji kolejnej wizyty – znów rzucam się z pazurami na wywiady, felietony i fatałaszki.) Tym razem padło na dość obszerną rozmowę z jedną z moich ulubionych piosenkarek (będącą jednocześnie tekściarką, felietonistką i – ogólnie – ogarniętą babką, którą bardzo szanuję ). Ona właśnie przypomniała mi o czymś, czego od lat próbuję nauczyć się od pewnego uśmiechniętego mnicha: mianowicie praktykowania wdzięczności. To my wybieramy nasze myśli, a tym samym kształtujemy naszą rzeczywistość! Mogę się wściekać na idiotyzmy albo cieszyć małymi (i wielkimi) cudami, które mnie otaczają. Szklanka w połowie pusta lub w połowie pełna. Naiwność? Być może. Ale zdrowsza, niż obowiązujące wokół narzekactwo i ponurość.
Rzecz jest bajecznie prosta i zarazem cholernie trudna. Wymaga pozbycia się nawyków myślowych, „wyrównania kolein umysłowo-emocjonalnych”, w które odruchowo wpadamy, gdy coś idzie nie tak, jakbyśmy chcieli, czy „jak być powinno”. Bo co to w ogóle znaczy: „jak być powinno”? Kto obiecał, że będzie miło, wesoło, fair, bez problemów, chorób, konfliktów? Gdzie to mamy zapisane? W jakim kontrakcie?
Należy uświadomić sobie niewygodną prawdę: życie ogólnie jest do bani – wszędzie pełno zła, chorób, niesprawiedliwości. Nawet, gdy jest dobrze, to po jakimś czasie „robi się” paskudnie, albo po prostu szaro i nijako (czyli… paskudnie). Bo życie takie właśnie jest: polega na nieustannej zmianie i falowaniu. No i nie ma w nim nic pewnego poza tym, że któregoś dnia cała szopka skończy się śmiercią (a dalej… no, cóż – to już zależy od osobistych wierzeń każdego z nas). Tak, czy inaczej – możemy spędzić czas, jaki tu mamy na stękaniu i jojczeniu lub poszukać dobrych stron egzystencji. Bo one też istnieją. I to nawet w sporej ilości. Kwestia optyki.
Jeżeli skupimy się na tym, co nas cieszy, łatwiej jest „brać na klatę” przeciwności, które nas z pewnością nie ominą. A życie zdominowane myślą, że pewnego dnia zarobimy po łbie, wcale nie czyni ciosu lżejszym do zniesienia. Z drugiej strony: kiedy jest już naprawdę okropnie, wiadomo, że – skoro nic nie trwa wiecznie – i to się w końcu zmieni.
Skoro początkiem tego wpisu przytoczyłam przykłady powodujące ból zada, dla równowagi wypadałoby pokazać w tym miejscu te, od których chce się żyć. Trzy-cztery, zaczynam:
Zdrowie, które – odpukać! – dopisuje i Frankowi i mnie. Poza okazjonalnymi przeziębieniami i bólami brzuszków nic nam specjalnie nie dolega. Alergie? A któż ich dziś nie ma?
Praca. Dużo tego. Za dużo. Czasami wydaje się, że dłużej nie dam rady, ale wtedy dzieje się coś w stylu: „chciałabym mieć taką mamę, jak pani,” niespodziewanie padające z ust uczennicy. I moc wraca na miejsce. Poza tym praca zapewnia nam przetrwanie oraz rodzaj niezależności od kaprysów alimentacyjnych Eksa.
Durne poczucie humoru i niewyparzona gęba – moje przekleństwo, ale i błogosławieństwo! Z jednej strony przysparza problemów, a z drugiej… jak cudnie jest wyć ze śmiechu w związku z jakimś szczegółem, niedostrzegalnym bądź niesłyszalnym dla przeciętnego odbiorcy, który jednak u mnie (i u podobnie perwersyjnie „skonstruowanego” Franciszka) powoduje efekt silniejszy, niż łaskotki. Nawet, jeżeli trzeba się potem gęsto tłumaczyć…
Koty. Rzucają sierścią na prawo i lewo (prawdopodobnie wiosna idzie, bo aktualnie rzucają bardziej!), domagają się pieszczot (zawsze i dużo) oraz żarcia innego, niż promocyjne puszki z supermarketu (promocja była wspaniała, mamy jeszcze 45 sztuk na stanie!), ale bez nich świat się kurczy i jest szorstko-chłodny. Kto inny obgryzie sznurek od pidżamy podczas joga-pobudki? Kto będzie śpiewał „u drzwi twoich stoję, WYŁAŹ!!”**) o szóstej rano pod sypialnią? Kto inny będzie nieruchomym asystentem – posążkiem podczas nocnych komputerowych ekscesów typu blog?
Moi znajomi, koledzy, koleżanki i przyjaciele, bez
których egzystencja byłaby li-tylko bezbarwnym kieratem. W tym
miejscu ukłon do samej ziemi dla Osoby absolutnie wyjątkowej:
Adeli, od ponad dwudziestu lat występującej w roli mojego
osobistego Anioła Stróża, Adwokata Diabła, Ucha najcierpliwszego
na świecie, Chusteczki chłonącej każdą ilość łez, Nogi
kopiącej w tyłek w kierunku rozwojowym oraz tego Ktosia, kto (sic!)
rozumie, jak nikt inny (nie, Duśka, nie idealizuję Cię, to
wszystko prawda!).
Cała Trójka Moich Rodziców (a co? kto bogatemu
zabroni? dwójka biologiczna i jedno w promocji!), z których każde
na swój sposób wspiera, podpiera, dopieszcza i trzyma w pionie. I
kocha.
Marianna – Rozsądek i Logika w czystej postaci.
Niezawodna, jak szwajcarski czasomierz po pruskim szkoleniu. I
bardzo, bardzo bliska!
Franek. Cud wcielony. Empata, określający sam siebie
mianem „Buca”. Najwspanialsza Wredota pod Słońcem. Gość, z
którym niejedna dyskusja w noc się przeciągnęła, mimo moich
odruchów kwoczo-matczynych („Franek, idź do łóżka! Zobacz na
zegarek, przecież się nie wyśpisz!”), jednak temat ten, czy
inny, wciągnął nas podstępnie a bezlitośnie, przemielił,
przetrawił i nad ranem wypluł…
Chyba więc nie warto skupiać się na niekompetentnych
urzędnikach, nieodpowiedzialnych ojcach, plotkarzach, wszędobylskiej
ciasnocie umysłowej i arogancji wynikającej ze strachu, głupoty,
czy… wszystko jedno z czego. Po co zatruwać się syfem mentalnym,
skoro na wyciągnięcie ręki jest radość. Niekoniecznie głupia i
naiwna – śmiech przez łzy, to też śmiech.
No, właśnie – kolejna rzecz, za którą jestem
wdzięczna: świadomość, że ZAWSZE mam wybór .
**) w wolnym tłumaczeniu
Komentarze
Prześlij komentarz