Byle nie gryźć pietruszki!


 Image by Engin_Akyurt on Pixabay

(tekst archiwalny z 5.05.2017
 
Maria de domo Kossak, w 1915 roku uciekła przed staropanieństwem w ramiona Bzowskiego. Dziś mówi się o niej Pawlikowska-Jasnorzewska, po dwóch kolejnych mężach, a nigdy nie używa się tego, co to primo voto . Dlaczego?  Może dlatego, że już dwa nazwiska, to niewygodnie, a co dopiero trzy? A może dlatego, że Bzowski (z którym małżeństwo później unieważnił Watykan… ) stanowił wyłącznie antidotum na statut STAREJ PANNY, co zresztą sugeruje jej siostra, Magdalena Samozwaniec*)? To właśnie od Magdaleny dowiadujemy się, jakim ogromnym nieszczęściem było „gryzienie pietruszki” na balach, gdy pary wirowały w tańcu, a panienka z metaforycznym korzonkiem w zębach, podpierając ścianę, czekała, aż ktoś, wszystko jedno kto – byle nosił spodnie – poprosi ją do tańca. To Magdalena uświadamia nas, jak bardzo sytuacja STAREJ PANNY była odzwierciedleniem sytuacji „pietruszkowej balowiczki”, z tym, że zwielokrotnionej tak bardzo, że jeżeli „pietrucha” dziś oznaczałaby coś w rodzaju mandatu karnego, to staropanieństwo byłoby… dożywociem. Nic dziwnego, ze nasze pra-(pra-)babki tak bardzo się go bały. Na szczęście to się zmieniło!!

Czy naprawdę?

Patrzę na swoje uczennice, dzieci przełomu XX i XXI wieku, istoty (teoretycznie) niezależne i wyzwolone i dochodzę do wniosku, że większość z nich działa nadal wg XIX-wiecznego schematu. Wszystko jedno, z kim są, byle BYŁ. Niejednokrotnie fajne „laski”: ładne, inteligentne, zorganizowane, wloką za sobą nieudaczników życiowych, pasożytujących na ich ogarnięciu, popijających, traktujących je z góry… Nie raz, nie dwa, te właśnie dziewczyny pytały mnie w ścisłej TAJEMNICY, co ich – pożal się Boże – chłopak ma zadane z angielskiego… albo, co musi zrobić, żeby mieć ocenę dopuszczającą… bo one mu pomogą, nauczą… I tu nie chodzi o zwykłą „koleżeńsko / partnerską” pomoc (sama mam na sumieniu zadania z matematyki, które mój ówczesny chłopak „odwalał” za mnie, w związku z czym nadal nie rozumiemy się z wielomianami).

Może to miłość (wszak ślepa jest – na ten temat mogłabym długo, ale to nie ten temat)? Jeżeli tak – nie wtrącam się. A może presja społeczna wykrzykująca wielkim głosem: jesteś warta więcej, jeżeli masz faceta! A facet – wiadomo (jak uczą mamy, babcie i siostry) – dzieciuch, którym trzeba się zająć. I tu (może nie zawsze, ale często) gra toczy się o to, by być Z KIMŚ. Za wszelką cenę: własnych potrzeb, własnego rozwoju…  Nawet za cenę własnych granic. Już gimnazjalistki publikują „w sieci” swoje intymności. Może są ekshibicjonistkami… a może chcą pokazać, jakie są wyzwolone, wyluzowane i W OGÓLE. Warto się z nimi zaprzyjaźnić, przespać, byle tylko z nimi być!

Trudno się zresztą dziwić małolatom, że tak desperacko poszukują partnera. Dorosłej singielce, całkiem zadowolonej z życia, niejednokrotnie to życie próbują zatruć „życzliwi” obu płci uznający, że jej „samość” (bo niekoniecznie samotność) jest stanem nienaturalnym i należy go jak najszybciej zmienić. Łatwiej znieść sytuacje skrajne – pogłoski (rozsiewane po to, by człek podający rósł w oczach innych, a przede wszystkim we własnym mniemaniu), jakoby samodzielna pani była nienormalna / oziębła / feministka / lesbijka, itp. itd, w zależności od inwencji tfu!rczej autora danej ploteczki. Trudniej się bronić przed tymi, którzy – niby w dobrej wierze – ale z delikatnością i wdziękiem boksera wagi ciężkiej w balecie, komentują, doradzają, a czasem wręcz próbują swatać „nieszczęśnicę”. Z ich słów i postawy wynika niezbicie, że z babeczką jest ewidentnie coś nie tak, skoro nie ma męża. A jeżeli jej samej jest – mimo tej nienaturalnej sytuacji – dobrze, to znaczy, że sobie biedna nie uświadamia, własnej podłej kondycji życiowej.

Poza tym z płcią związane są nierozerwalnie pewne role i nie wolno tego tak sobie zmieniać.
 Ostatnio dowiedziałam się, że jestem babochłopem, bo… sama zmieniałam żarówkę. Zastanawiam się, czy pani, który to wymyśliła, na moim miejscu mieszkałaby kilka zim w nieogrzewanym domu (palenie w piecu to wszak męska rzecz), szła spać z kurami (skoro żarówek nie należy zmieniać samodzielnie, w końcu padłyby i po zmroku nastałaby ciemność), jeździła brudnym samochodem (o ile w ogóle jeździłaby – kobieta za kierownica też tak nie do końca pasuje…), czy raczej postarałaby się szybciutko o następcę rozwiedzionego małżonka, byle tylko nie musieć samej robić „tych męskich rzeczy”. A ja – prawdopodobnie idiotka patentowana – cieszę się z tego, że poza gotowaniem, sprzątaniem, pieczeniem i szyciem, potrafię sobie poradzić także z cieknącym kranem, czy zasmolonym piecem. Nie czuję się dzięki temu lepsza, czy gorsza – po prostu niezależna. A dla mnie to ważne.

Poza tym uważam, że tylko takie osoby (niezależnie od płci) – niezależne i niewplątane w różne społeczne powinności mają szansę (choć przecież nie gwarancję) na udane życie z innym człowiekiem. Aha, tu pora coś wyjaśnić (co niektórzy mogą przeżyć niezły szok ): nie mam nic przeciwko związkom. Jestem wręcz ich fanką! Mam za to sporo przeciwko układom powstałym na skutek strachu przed samotnością, niesłusznie utożsamianą z nieposiadaniem partnera. Można być samotnym (i nieszczęśliwym) w związku a można prowadzić udane, radosne życie w pojedynkę.

Dlatego tak „wierzgam” przeciwko parowaniu się „na siłę”, „bo tak trzeba”, „bo tak łatwiej”. Niekoniecznie łatwiej. Szczególnie, jeżeli w takim układzie cierpi jedna strona (niekoniecznie kobieta) albo obie (co też nie zdarza  się tak znowu rzadko). Dziękuję uprzejmie za „partnerstwo” typu „ja ją sobie wychowam”, czy ” ja sobie go ustawię”, ewentualnie „bo ta moja stara, to zawsze…” i „bo ten mój stary, to nigdy”. Jeżeli taka wersja daje komuś radość - bardzo proszę, niech się dobrze bawi i nie zawraca innym głowy swoim (nie)szczęściem!

Ale ja tak nie chcę.

Chcę być szczęśliwa – niezależnie od statusu partnerskiego. Czego życzę wszystkim, niniejsze wywody czytającym!!

P.S. Pietruszka jest bardzo zdrowa!

Komentarze