Czarna Sobota w Stolicy Regionu – jak NIE relaksować się w Wielkim Mieście

Image by Free-Photos on Pixabay

(tekst archiwalny z 26.11.2016)  
Wyprzedaże, wyprzedaże, zakupy, tłumy, kakofonia, czyjś oddech na karku… tfu! Na psa urok! Obłęd w ciapki! Są ludzie, którzy to lubią. Nasza Mama na przykład czuje się w takiej atmosferze, jak ryba w wodzie: dźwigając torbiszcza, przy których Pudzianowi wyskoczyłby dysk, z pieśnią na ustach i wdziękiem najpiękniejszej czirliderki w klubie, biega od sklepu do sklepu wybierając, mierząc i zawzięcie dyskutując na temat materiałów (nawet chleb musi zawierać 100% bawełny!), wykonania (musi być porządne!) i możliwości zestawień (kluczowe słowo: „oryginalne”!). Marianna zwykle zaszywa się przy takich okazjach między półkami księgarni, gdzie tracimy z nią kontakt: można ją zadeptać, przejechać walcem drogowym i opluć… – bez reakcji. A ja stosuję wszelkie możliwe wykręty, by nie brać udziału w pandemonium: poza koncertami punkowymi źle znoszę tłum, a w dodatku zupełnie nie mam instynktu łowcy. Zakładam, że stan wojenny się skończył i nie muszę kupować czegoś, co akurat rzucili / przecenili / jest w promocji… No, dobra, upolowałam niedawno markową kiecę za 7 (sic!) złotych polskich, ale to wyłącznie szczęście (wiecznego) początkującego.

Franciszek odziedziczył „miłość” do zakupów w moim pakiecie genowym, więc jeżeli już musimy coś kupić, stosujemy własne zasady BHP. Po pierwsze, wszystko, co możliwe kupujemy „Internetem”. Po drugie unikamy sklepów – szczególnie discountów – w dni targowe. Po trzecie – jeżeli konieczność wysyła nas na zakupy do Stolicy Regionu, jedziemy w jakimś durnym terminie, typu poniedziałkowy wieczór, gdy Moloch nasycił już (w weekend) swoich poddanych.
Niestety, gdy umawiałam Franka na cykliczną wizytę fryzjerską, nie skojarzyłam, że będzie to sobota po Czarnym Piątku. Nie skojarzyłam również, że w tym czasie będzie odbywał się Jarmark Świąteczny. Co gorsza – wpadłam na perwersyjny (jak się okazało) pomysł, iż z wizyty koniecznej zrobimy sobie małe święto: dzień, kiedy nie będziemy się spieszyć, stresować, zjemy w mieście… Posunęłam się do tego, że odmówiłam zeskrobywania zamarzniętej mgły z szyb samochodu i wytrzeszczania oczu celem przebicia wzrokiem mgły niezamarzniętej (a także jeżdżenia w kółko po Stolicy R. w beznadziejnych poszukiwaniach Miejsca Parkingowego) – wymyśliłam bowiem powrót do czasów studenckich, czyli kombinację pociąg-tramwaj. W celu dalszej eliminacji stresu, przygotowałam się metodycznie: sprawdziłam i zapisałam sobie połączenia kolejowe, z uwzględnieniem faktu, że jest to sobota. Było tego sporo – do późnego popołudnia prawie co godzinę. Przypomniałam Frankowi o spakowaniu legitymacji, a nawet rzuciłam okiem na rozkład jazdy tramwajów, co doprowadziło mnie do wniosku, że świat ewidentnie nam sprzyja: przerwa między przewidywanym przyjazdem przedstawiciela PKP, a przewidywanym odjazdem przedstawiciela MPK wynosiła 19 minut (idealny czas na przejście z peronu na przystanek, zakup biletów, a nawet opcjonalną wizytę w toalecie ). Nie przewidziałam jednak, że… czasami występują czynniki nieprzewidywalne.

Zaczęło się już w pociągu: okazało się, że Franciszek zapomniał był podbić legitymację, w związku z czym musieliśmy dokonać dopłaty do biletu ulgowego. Na szczęście nie była wysoka. No problem! Nie będziemy psuć sobie humoru drobiazgami.

Pociąg przybył na stację punktualnie, więc radośnie popędziłam do toalety (starsze panie tak mają) a następnie do kiosku, celem nabycia biletów MPK. Okazało się jednak, iż są one dostępne wyłącznie w innym kiosku – przed budynkiem dworca – zamkniętym w soboty. Niezrażeni niepowodzeniem zaatakowaliśmy automat na przystanku, który postanowił zakrztusić się naszą dwuzłotówką – stanęła mu w gardle… – dosłownie. Kasy nie oddał a i biletu nie wydał. Wprawdzie zaistniał w naszych głowach pomysł, że w tramwajach mogą być automaty biletowe (w Stolicy Innego Regionu były – później okazało się, że i tu są), jednak postanowiliśmy przejść się pieszo. Pogoda sprzyjała, a półgodzinny marsz przez Rynek i okolice mógł być nawet ciekawy. I był: nagadaliśmy się do woli (na co dzień rzadki luksus) i zaopatrzyliśmy ciałka w sporą porcję tlenu.

Kwestia fryzury Potomka nie nastręczała najmniejszych problemów – fryzura jest alternatywna, zatem miejsce jej wykonania oraz Osoby Wykonujące stanowiły dla nas rodzaj środowiska naturalnego – poziom stresu: zero, poziom atmosfery: max.

Po zakończeniu części artystycznej postanowiliśmy coś zjeść. Ponieważ mamy totalnie odmienne upodobania smakowe, musieliśmy odwiedzić dwa przybytki gastronomiczne (wiem, wiem – bywają restauracje, gdzie serwuje się dania zarówno dla mięsojadów, jak i wegetarian, niemniej poza odmiennością w kwestii pożywienia mamy pewne wspólne dziwactwa – nie przeszkadza nam, gdy jedno je a drugie patrzy, opcjonalnie coś popijając). W obu przybytkach było perwersyjnie ciasno, głośno, a znalezienie wolnego miejsca stanowiło skrzyżowanie sportu ekstremalnego z modlitwą o cud. W Barze V.  zostaliśmy obsłużeni jednak sprawnie i fachowo, natomiast w Restauracji S. … Zdążyłam już zapomnieć smaku kawy, gdy Franek doczekał się swojego Mięsa z Szesnastoma Przyprawami, w Zestawie. Kelnera początkowo wzięłam za pospolitego buca (kamienna twarz, komunikaty zredukowane do niezbędnego korpo-minimum, kanoniczny zarost, etc.), jednak okazało się, że zarówno facet jak i jego współpracownicy są pod wpływem ostrego stresu z powodu tłumów atakujących przybytek. Kwestia przyzwyczajenia i wprawy…

Naładowawszy akumulatory ruszyliśmy w Misję Przedostatnią (ostatnia stanowiła opcję), czyli poszliśmy odebrać zamówioną przez Annę P.biżuterię (oryginalną oczywiście, choć niezawierającą w swym składzie bawełny) w jednym z Markowych Sklepów. Szłam, jak na ścięcie, gdyż ostatnio przy takiej okazji Pracownik Sklepu (kanoniczny zarost, różowa koszula i korpo-gajerek) odmówił wydania mi towaru, gdyż zamawiała go Anna Pawłowska, a mnie na imię Maja. Nie pomogło okazanie się firmowym sms-em, dowodem osobistym i – z braku uroku – osobistą wredotą. Pomógł natomiast… telefon do Mamusi  Facio w Różowej Koszuli potakiwał do mojej starej komórki, jak panienka na wydaniu i (w efekcie oraz afekcie) wydał mi upragnioną paczkę. Tym razem jednak obyło się bez dodatkowych atrakcji: Inny Pan sprawdził numer zamówienia, kazał się podpisać, po czym wręczył mi Pudełko z Biżuterią.

Czas nie naglił, więc – rozprawiając radośnie – udaliśmy się w okolice Dworca Kolejowego, gdzie Franek został oddelegowany do zakupu biletów powrotnych, a ja wyruszyłam w Misję Ostatnią, czyli… do Sieciówki R. po krem przeciwzmarszczkowy. Krem kupiłam lecz kiedy dotarłam do Syna Zabiletowanego, zorientowałam się, że czapka, która powinna wystawać z mojej prawej kieszeni, nie wystaje! Co gorsza, nie było jej również ani w torebce, ani w siatce na zakupy. Przecież jeszcze w Sieciówce R. (gdzie realizowałam Misję Ostatnią) była ze mną! Czasu nadal było sporo, więc udałam się na poszukiwania, pozostawiając Franciszka na pastwę dworcowych żebraków. Czapka – na szczęście – czekała na torze tramwajowym w drodze do Sieciówki R., wróciłyśmy więc razem i w doskonałych nastrojach na dworzec.

Po dziesięciu minutach stania na peronie, gdzie towarzyszył nam niezrozumiały zupełnie bełkot z megafonów, ogarnęły mnie niedobre przeczucia. Czas odjazdu pociągu był niebezpiecznie bliski, a jeszcze go nie podstawiono / nie nadjechał. W końcu poddałam się paranoi i wyruszyłam „zasięgnąć języka” w kasie biletowej (informacja była nieczynna), gdzie bardzo miła (naprawdę!) Pani poinformowała nie, że nasz pociąg ODJECHAŁ WŁAŚNIE Z SEKTORU C NA PERONIE, NA KTÓRYM STALIŚMY PRZEZ 15 MINUT!!! Kolejny pociąg miał być… nie za godzinę, jak poprzednie. Za prawie trzy godziny. O 19.39.
Hmmm… to ten dworzec ma jakieś sektory…?!
- Franek, wiesz… nasz pociąg uciekł… sektor C… 19.39… autobus / bus…

Dworzec autobusowy. Ciemno, zimno do domu daleko, a Franek bez szalika (ma na to jakąś Niepodważalną Teorię). Autobus za godzinę. Idziemy z powrotem na PKP zwrócić bilet. I ponownie na PKS, gdzie spotykamy Beatę, koleżankę z pracy, która mówi, że już za kilka minut… już za chwilę… prywatna firma… busy…

Ciepło, cicha muzyka w tle, Beata opowiada o dzisiejszych wykładach na studiach zaocznych, jakieś skromne 10 metrów drogi wyłania się przed nami z mgły, ale JEDZIEMY.
Dom. Spokój. Stęsknione Sierściuchy. Teraz nareszcie możemy się zrelaksować.

P.S. To był dłuuugi wpis. Zupełnie, jak ten dzień

Komentarze