Jak (nie) zostać Męczennikiem Przegranej Sprawy.



 Image by Free-Photos on Pixabay
 

(tekst archiwalny z 18.08.2017) 
 
Dawno temu, kiedy jeszcze formalnie nosiłam dwa nazwiska, „niebieska karta” była lokalnie gwałcona przez amatorów w przebraniu fachowców, policja pod rękę z prokuraturą „nie widziała oznak przemocy domowej” (pewnie dlatego, że nadal miałam głowę na karku, a nie pod pachą – wtedy, być może, coś by zauważyli... choć nadal mam wątpliwości), sędzia sądu rejonowego uświadamiała mnie, że „jeżeli ojciec dziecka zapłaci dziesięć złotych zabezpieczenia alimentacyjnego w roku, to widocznie więcej nie może”, a sędzia sądu okręgowego*) zastanawiała się długo a ciekawie, kto był większym dupkiem w naszym małżeństwie i komu przywalić winą w ostatecznym wyroku... wtedy właśnie, z bezsilności chyba, wpadłam na pomysł. Idea była prosta: opiszę wszystko, ze szczegółami, wyleję z siebie syf (wszak pisanie ma moc terapeutyczną a na sesje z psychologiem mnie nie stać) i jeszcze na tej szopce – daj Boże – zarobię!

W mojej głowie dość szybko pojawiła się formuła powieści. Trudne to nie było – wszak historia rozgrywała się „na żywo” - należało ją tylko dobrze opisać. W „międzyczasie” pojawiali się nawet nowi bohaterowie. Byli tak malowniczo jednostronni, że dokładne przedstawienie ich groziłoby posądzeniem o kicz. Myślę jednak, że obeszłabym ten problem, fałszując nieco rzeczywistość poprzez nadanie sędziom sądu apelacyjnego paru ludzkich cech – nikt by się nie zorientował, że podrasowałam postaci. Niemniej pojawił się inny kłopot: doba. Ma tylko dwadzieścia cztery godziny. I za Chiny nie chce się rozciągnąć.

Nic to: na co dzień miałam bardzo niewiele czasu na perwersje pisarskie, ale istnieją przecież wakacje, ferie... W pierwszym dniu po zakończeniu roku szkolnego 2015/16 postanowiłam, że dziś odpoczywam, a jutro biorę się do pracy. Powieść mam już w głowie – tylko zapisać. Jutro jednak nie chciało nastąpić – za każdym razem, kiedy sprawdzałam zaraz po obudzeniu – było DZIŚ. A przecież miałam zacząć JUTRO. Okej – pomyślałam pierwszego września – w końcu należał mi się odpoczynek. Teraz naładowałam akumulatory, są przecież weekendy, długie weekendy, przerwy świąteczne, ferie...

Wszystkie te cudne luki czasowe spędzałam pisząc... o różnych sprawach (z parszywym rozwodem włącznie) tu, na „Ogórku”. A także (oczywiście bez rozwodowych perwersji) na drugim blogu, który prowadzę - dla odmiany pod swoim prawdziwym nazwiskiem - w szkole, dla której pracuję. W czasie ferii zimowych udało mi się zmusić się do stworzenia dwóch rozdziałów, z których jeden natychmiast uznałam za przydługi i nudny a drugi jakoś nie klei się do pierwszego. Po feriach – szybko, szybko i semestr się skończył. No, teraz w wakacje, to ja przysiądę....

Minął lipiec. Mam fachowe notatki. Wiem, że pierwszy rozdział muszę napisać na nowo, a drugi będzie siódmym albo ósmym... Zacznę zaraz po Woodstocku. Tiaaa....

WHAT THE HELL???**)

Żeby nie było – kiedy już jestem „w kursie” - pisze mi się świetnie. Odrobinę nieprzyjemne są tylko skutki uboczne – zaczynam warczeć na najbliższych... Czuję się znowu, jak ofiara losu. Mam ochotę wrzeszczeć, a nawet (troszeczkę) mordować, co przecież ewidentnie wylazło w pierwszym akapicie (dlatego właśnie go nie poprawiam – dokładnie obrazuje mój stan, kiedy tylko zaczynam pisać o przeszłości). No i – oczywiście - wykręcam się od pisania „Tej Książki”, jak tylko mogę. No, ale przecież MUSZĘ ją w końcu napisać, wyrzucić-to-z-siebie, postarać się toto wydać...

Wyzywam samą siebie od leni-opi****laczy, co oprotestowuje Marianna, która rzuca mi w twarz moim standardowym, dwuetatowym trybem życia. Szukam w pop-psychologicznych artykułach w internecie, o co chodzi z tym zwlekaniem. No, dobra - jestem perfekcjonistką, ale przecież parę rzeczy doprowadziłam do końca: w tym pracę magisterską i – ostatnio – teczkę na nauczyciela dyplomowanego. (BLE!!!) Czyli, jak trzeba, to umiem skończyć. To dlaczego obijam się zamiast pisać powieść życia?

WHAT THE HELL???????!!!!!

Przed spaniem – jak zwykle – czytam drukowane na papierze. Nagle – EUREKA!! Niech żyje Pani Ewa Woydyłło!! Niech żyje moja Koleżanka, która pożyczyła mi pozycję pod tytułem „Dobra pamięć, zła pamięć”!!!

Teraz przerwa na totalną prywatę: Heniu! Pewnie będziesz czytać te wypociny... W tym miejscu kłaniam Ci się w pas i dziękuję za pomoc w rozwiązaniu zagadki!

Lektura walnęła mnie w łeb - chyba mocniej, niż legendarne jabłko Newtona - i uświadomiła mi, durnej babie zafiksowanej na cel, że moja podświadomość jest znacznie mądrzejsza od tej części, co myśli, że myśli. To nie leń! To intuicja chroniła mnie przed babraniem się w bagnie, z którego jeszcze do końca nie wyszłam!

Czy naprawdę chce mi się przeżywać na nowo to wszystko, od czego uciekłam? Powieść skończę (o ile uda mi się znieczulić wierzgającą podświadomość) najwcześniej za rok-dwa. Czy będzie nadawała się do wydania? A jeżeli nawet... to czy na pewno chcę tryumfalnie dzierżyć w łapsku opis najczarniejszych miesięcy w mojej historii? A gdyby tak dać sobie spokój... Odetchnąć. Bez wyrzutów cieszyć się resztą wakacji. Czytać. Oglądać ulubione bajki. Pisać o tym, co TERAZ... Piękna i kusząca perspektywa! :-D

A z drugiej strony... Jak to? Tak po prostu pożegnać się z pomysłem dopieszczanym w marzeniach przez niemal dwa lata. Poza tym, jestem winna pamięć tej znękanej dziewczynie, która powoli, krok po kroku, odzyskiwała godność i wolność, wbrew wspomnianym wyżej „służbom państwowym”. Jestem to winna każdej innej dziewczynie w podobnej sytuacji. Przekaz ma być jasny: nie poddawaj się! Nie licz na płatnych pomagierów. Rozejrzyj się wśród rodziny, przyjaciół, znajomych. Znajdź choć jedną „dobrą duszę”, która ci pomoże i WIEJ! Znajdź swoją własną siłę. Znajdź swój rozsądek i choć raz go posłuchaj. Rozsądku, nie strachu!

No cóż, kiedy mój własny rozsądek mówi, że pora odstawić truciznę i wziąć się za życie. Nie ma sensu zostawać Świętą Patronką Spraw Przegranych. Marianna podpowiada mi jeszcze, że istnieje wyjście kompromisowe.

Opowiadanie.

Krótka forma, gdzie będę mogła wywalić resztki mentalnych wymiocin, zanim zatrzaśnie się za nimi wieko mojej osobistej „puszki pandory”. Niegłupie. Spróbuję. Ale – nic na siłę. Jeżeli nie powstanie do końca wakacji – odpuszczam. Mam, statystycznie licząc, jeszcze połowę życia przed sobą. Zamierzam umeblować je po swojemu, na nowo, radośnie. Długotrwałe tarzanie się w śmierdzących oparach przeszłości już mi nie służy.

:-D


*) Nabyty wówczas brak szacunku do wymienionych instytucji nie pozwala mi pisać ich nazw wielkimi literami – przynajmniej tu na „moim terenie” - za co nie przepraszam.
**) CO JEST, DO CHOLERY???

Komentarze