(tekst
archiwalny z 18.08.2017)
Dawno temu, kiedy
jeszcze formalnie nosiłam dwa nazwiska, „niebieska karta” była
lokalnie gwałcona przez amatorów w przebraniu fachowców, policja
pod rękę z prokuraturą „nie widziała oznak przemocy domowej”
(pewnie dlatego, że nadal miałam głowę na karku, a nie pod pachą
– wtedy, być może, coś by zauważyli... choć nadal mam
wątpliwości), sędzia sądu rejonowego uświadamiała mnie, że
„jeżeli ojciec dziecka zapłaci dziesięć złotych zabezpieczenia
alimentacyjnego w roku, to widocznie więcej nie może”, a sędzia
sądu okręgowego*) zastanawiała się długo a ciekawie, kto był
większym dupkiem w naszym małżeństwie i komu przywalić winą w
ostatecznym wyroku... wtedy właśnie, z bezsilności chyba, wpadłam
na pomysł. Idea była prosta: opiszę wszystko, ze szczegółami,
wyleję z siebie syf (wszak pisanie ma moc terapeutyczną a na sesje
z psychologiem mnie nie stać) i jeszcze na tej szopce – daj Boże
– zarobię!
W mojej głowie
dość szybko pojawiła się formuła powieści. Trudne to nie było
– wszak historia rozgrywała się „na żywo” - należało ją
tylko dobrze opisać. W „międzyczasie” pojawiali się nawet nowi
bohaterowie. Byli tak malowniczo jednostronni, że dokładne
przedstawienie ich groziłoby posądzeniem o kicz. Myślę jednak, że
obeszłabym ten problem, fałszując nieco rzeczywistość poprzez
nadanie sędziom sądu apelacyjnego paru ludzkich cech – nikt by
się nie zorientował, że podrasowałam postaci. Niemniej pojawił
się inny kłopot: doba. Ma tylko dwadzieścia cztery godziny. I za
Chiny nie chce się rozciągnąć.
Nic to: na co
dzień miałam bardzo niewiele czasu na perwersje pisarskie, ale
istnieją przecież wakacje, ferie... W pierwszym dniu po zakończeniu
roku szkolnego 2015/16 postanowiłam, że dziś odpoczywam, a jutro
biorę się do pracy. Powieść mam już w głowie – tylko zapisać.
Jutro jednak nie chciało nastąpić – za każdym razem, kiedy
sprawdzałam zaraz po obudzeniu – było DZIŚ. A przecież miałam
zacząć JUTRO. Okej – pomyślałam pierwszego września – w
końcu należał mi się odpoczynek. Teraz naładowałam akumulatory,
są przecież weekendy, długie weekendy, przerwy świąteczne,
ferie...
Wszystkie te cudne
luki czasowe spędzałam pisząc... o różnych sprawach (z parszywym
rozwodem włącznie) tu, na „Ogórku”. A także (oczywiście bez
rozwodowych perwersji) na drugim blogu, który prowadzę - dla
odmiany pod swoim prawdziwym nazwiskiem - w szkole, dla której
pracuję. W czasie ferii zimowych udało mi się zmusić się do
stworzenia dwóch rozdziałów, z których jeden natychmiast uznałam
za przydługi i nudny a drugi jakoś nie klei się do pierwszego. Po
feriach – szybko, szybko i semestr się skończył. No, teraz w
wakacje, to ja przysiądę....
Minął lipiec.
Mam fachowe notatki. Wiem, że pierwszy rozdział muszę napisać na
nowo, a drugi będzie siódmym albo ósmym... Zacznę zaraz po
Woodstocku. Tiaaa....
WHAT THE
HELL???**)
Żeby nie było –
kiedy już jestem „w kursie” - pisze mi się świetnie. Odrobinę
nieprzyjemne są tylko skutki uboczne – zaczynam warczeć na
najbliższych... Czuję się znowu, jak ofiara losu. Mam ochotę
wrzeszczeć, a nawet (troszeczkę) mordować, co przecież ewidentnie
wylazło w pierwszym akapicie (dlatego właśnie go nie poprawiam –
dokładnie obrazuje mój stan, kiedy tylko zaczynam pisać o
przeszłości). No i – oczywiście - wykręcam się od pisania „Tej
Książki”, jak tylko mogę. No, ale przecież MUSZĘ ją w końcu
napisać, wyrzucić-to-z-siebie, postarać się toto wydać...
Wyzywam samą
siebie od leni-opi****laczy, co oprotestowuje Marianna, która rzuca
mi w twarz moim standardowym, dwuetatowym trybem życia. Szukam w
pop-psychologicznych artykułach w internecie, o co chodzi z tym
zwlekaniem. No, dobra - jestem perfekcjonistką, ale przecież parę
rzeczy doprowadziłam do końca: w tym pracę magisterską i –
ostatnio – teczkę na nauczyciela dyplomowanego. (BLE!!!) Czyli,
jak trzeba, to umiem skończyć. To dlaczego obijam się zamiast
pisać powieść życia?
WHAT THE
HELL???????!!!!!
Przed spaniem –
jak zwykle – czytam drukowane na papierze. Nagle – EUREKA!! Niech
żyje Pani Ewa Woydyłło!! Niech żyje moja Koleżanka, która
pożyczyła mi pozycję pod tytułem „Dobra pamięć, zła
pamięć”!!!
Teraz przerwa
na totalną prywatę: Heniu! Pewnie będziesz czytać te wypociny...
W tym miejscu kłaniam Ci się w pas i dziękuję za pomoc w
rozwiązaniu zagadki!
Lektura walnęła mnie w łeb - chyba mocniej, niż legendarne jabłko
Newtona - i uświadomiła mi, durnej babie zafiksowanej na cel, że
moja podświadomość jest znacznie mądrzejsza od tej części, co
myśli, że myśli. To nie leń! To intuicja chroniła mnie przed
babraniem się w bagnie, z którego jeszcze do końca nie wyszłam!
Czy naprawdę chce mi się przeżywać na nowo to wszystko, od czego
uciekłam? Powieść skończę (o ile uda mi się znieczulić
wierzgającą podświadomość) najwcześniej za rok-dwa. Czy będzie
nadawała się do wydania? A jeżeli nawet... to czy na pewno chcę
tryumfalnie dzierżyć w łapsku opis najczarniejszych miesięcy w
mojej historii? A gdyby tak dać sobie spokój... Odetchnąć. Bez
wyrzutów cieszyć się resztą wakacji. Czytać. Oglądać ulubione
bajki. Pisać o tym, co TERAZ... Piękna i kusząca perspektywa! :-D
A z drugiej strony... Jak to? Tak po prostu pożegnać się z
pomysłem dopieszczanym w marzeniach przez niemal dwa lata. Poza tym,
jestem winna pamięć tej znękanej dziewczynie, która powoli, krok
po kroku, odzyskiwała godność i wolność, wbrew wspomnianym wyżej
„służbom państwowym”. Jestem to winna każdej innej
dziewczynie w podobnej sytuacji. Przekaz ma być jasny: nie poddawaj
się! Nie licz na płatnych pomagierów. Rozejrzyj się wśród
rodziny, przyjaciół, znajomych. Znajdź choć jedną „dobrą
duszę”, która ci pomoże i WIEJ! Znajdź swoją własną siłę.
Znajdź swój rozsądek i choć raz go posłuchaj. Rozsądku, nie
strachu!
No cóż, kiedy mój własny rozsądek mówi, że pora odstawić
truciznę i wziąć się za życie. Nie ma sensu zostawać Świętą
Patronką Spraw Przegranych. Marianna podpowiada mi jeszcze, że
istnieje wyjście kompromisowe.
Opowiadanie.
Krótka forma, gdzie będę mogła wywalić resztki mentalnych
wymiocin, zanim zatrzaśnie się za nimi wieko mojej osobistej
„puszki pandory”. Niegłupie. Spróbuję. Ale – nic na siłę.
Jeżeli nie powstanie do końca wakacji – odpuszczam. Mam,
statystycznie licząc, jeszcze połowę życia przed sobą. Zamierzam
umeblować je po swojemu, na nowo, radośnie. Długotrwałe tarzanie
się w śmierdzących oparach przeszłości już mi nie służy.
:-D
*) Nabyty wówczas
brak szacunku do wymienionych instytucji nie pozwala mi pisać ich
nazw wielkimi literami – przynajmniej tu na „moim terenie” - za
co nie przepraszam.
**) CO JEST, DO
CHOLERY???
Komentarze
Prześlij komentarz