Live and let live*) – o życiu z deficytem.


Image by silviarita on Pixabay
 
(tekst archiwalny z 12.02.2017)

Uwaga, banalny tekst na banalny temat ale MUSIAŁAM.

- Co to za siedzenie po nocy?! Noc jest od spania! A potem leżą w łóżku do południa…

- Dlaczego zostajesz w domu? Ferie masz. Trzeba gdzieś się ruszyć, wyjechać! 
 
- Jak można nie jeść mięsa?! Zobaczysz, może na razie nie odczuwasz skutków, ale to się zemści!

- Joga? I jeszcze co? Do kościoła byś poszedł!

A bywa gorzej…
- Jaki „gej”? To zboczeniec! Może da się to leczyć…?

- Ci wszyscy imigranci, to inna kultura. W Naszym Kraju nie ma dla nich miejsca.  /  Bardziej „bezpośrednio”: Brudasy, do domu!

- On jest niewierzący. (nie jest katolikiem – nieważne, czy wierzy w Boga, nieważne, w co w ogóle wierzy)
* * *
Mam deficyt. (Pułapka językowa: skoro „deficyt”, to znaczy, że raczej czegoś „nie mam”, niż „mam”). Jest to rodzaj upośledzenia, dysfunkcji. Na czym polega? Na wrodzonym (i starannie przez lata pielęgnowanym ) braku posłuszeństwa oraz pokory. O ile pokory próbuję się nauczyć (a raczej życie mnie jej uczy ), gdyż uważam, że jest cenną składową pakietu „Mądrość Życiowa”, o tyle brak posłuszeństwa kompletnie mi nie przeszkadza. Uzupełnia go przerośnięta (mocno) potrzeba wolności i niezależności. Skutki uboczne? Sporo. Jednak od czasu, kiedy zaakceptowałam (a nawet polubiłam) to swoje upośledzenie, żaden mi szczególnie nie doskwiera.

Jedną z konsekwencji takiej dysfunkcji jest notoryczne unikanie przetartych szlaków i chodzenie własnymi ścieżkami (być może właśnie stąd moja miłość do kotów ), co czasem utrudnia codzienne życie, w zamian jednak czyniąc je baaardzo malowniczym. Muszę być w bardzo podłej kondycji, by przyjąć gotowe rozwiązanie – w normalnych warunkach sama dociekam / dochodzę / sprawdzam… co wydaje się nieco szalone i bywa męczące (to tak, jakby matematyk, czy fizyk nie korzystał z gotowych wzorów, tylko za każdym razem od nowa je wyprowadzał) ale kiedy już po swojemu „wyważę otwarte drzwi”, odkryta za nimi prawda staje się naprawdę moja. Dlatego tak bardzo „kręci” mnie wypowiedź, którą Siddartha Gautama skierował do swoich uczniów jakieś 2,5 tysiąca lat temu: „Nie wierzcie w ani jedno moje słowo tylko dlatego, że wypowiedział je Budda. Sprawdzajcie, czy zgadza się z waszym doświadczeniem. Sami bądźcie sobie światłem przewodnim.”

Postawa taka spotyka się z różnorakimi reakcjami: obojętnością („każdy orze, jak może”), zaciekawioną akceptacją („acha… tak uważasz? a co myślisz o…?”) lub kompletną negacją („tak nie wolno!”), czasami wygłaszaną tonem przybieranym przez przedszkolanki wobec krnąbrnego dziecka („i po co ci to?”).  W kulturze, której fundament stanowi religia oparta na wierze, ta ostatnia reakcja jest, niestety, najpowszechniejsza.

Wpis ten jednak nie ma na celu dowodzenia wyższości jednego wyznania nad innymi. (Jestem przeciwniczką jakiejkolwiek zinstytucjonalizowanej religii, uważając indywidualne credo za prywatną, wręcz intymną sferę życia każdego człowieka). Wywlekając na światło dzienne i widok publiczny własne niepokorne i niezależne nieprzystosowanie społeczne, a będąc świadomą, że „odmieńców różnej maści” jest na świecie sporo, chcę powiedzieć coś totalnie nieoryginalnego (te drzwi wyważano wielokrotnie, acz wciąż za mało): że inny, to też człowiek. I pokornie (tak, właśnie!) poprosić, by tego „innego” nie nawracać, pouczać, czy „przekabacać”.

„Autorytety moralne” często nawołują o szacunek dla bliźniego. Tyle tylko, że ten „bliźni” nierzadko musi spełniać szczegółowe wymogi, żeby się nań zakwalifikować: być odpowiedniego koloru i wyznania, odpowiednio się ubierać i wypowiadać, mieć odpowiednią pracę i odpowiedni sposób spędzania czasu wolnego, a także sypiać z odpowiednią osobą.

Poza otwarta wrogością wycelowaną w „nieodpowiednich”, spotkać można wrogość zawoalowaną, ukrytą pod płaszczykiem postaw pozornie „tolerancyjnych”. Nie powie taki, że tego, czy tamtego w ludziach nie lubi bądź nie akceptuje, ale będzie traktował człowieka protekcjonalnie lub lekceważąco, w stylu „jeszcze się przekonasz”, „nie wiesz, co dla ciebie dobre”, czy „oj tam, oj tam, każdy ma jakieś kaprysy, wyleczysz się z tego”.

Gdzie tu miejsce na szacunek dla innej istoty ludzkiej? Jej pochodzenia, wyznania, preferencji, upodobań… Czy NAPRAWDĘ musimy być jednakowi, lubić to samo i robić to samo w tym samym czasie? Czy naprawdę ktoś, kto żyje / myśli / wierzy / wygląda inaczej, niż Ogół (proszę pozdrowić ode mnie ów Ogół – nigdy go nie widziałam, a sporo o nim słyszę)  jest AŻ TAKIM zagrożeniem?
Ludzie, wyluzujcie i dajcie żyć!! Każdemu tak, jak lubi**) Co Wam zależy?

P.S. Ktoś może mi zarzucić, że mieszam poważne problemy społeczne (rasizm, seksizm, (nie)tolerancję religijną) z drobiazgami (co robić w wakacje / ferie / niedzielne popołudnie). Jednak wspólny mianownik jest ten sam (choć niewątpliwie w różnej skali).

P.S.2 Lena (moja uczennica) wyznała ostatnio, że mi zazdrości. Czego? Ano tego, że… w ostatnim tygodniu nie dosypiałam. Przyczyną były małe szaleństwa, na które nie mam czasu w ciągu dnia: „podlewanie ogórka” (niebieskiego), oglądanie po raz nasty ulubionego filmu, czytanie książek. Fakt, że te wszystkie rzeczy mogę robić tylko w nocy (lub wcale) raczej nie jest do pozazdroszczenia, dlatego zastanowiłam się głęboko, co naprawdę miała na myśli młoda studentka. Początkowo posądziłam ją o opętanie umysłowe spowodowane sesją egzaminacyjną (Lenka jest niezwykle ambitną osobą), jednak za chwilę dotarł do mnie jasno, że Dziewczyna zazdrości mi niekonwencjonalnego podejścia do życia, wynikającego z wolności wyboru. Czyli skarbu, który sama posiada, ale…

*) Żyj i pozwól żyć.
**) oczywiście, dopóki nie krzywdzi innych

Komentarze