Nadzieja


Image by Riala on Pixabay
(tekst archiwalny z 10.01.2017)
 
Jeszcze wczoraj zaczęłabym tak:
Zaszkodził mi ostatni „Sylwester”. Spotkanie z Adelą, Ignacym, Krzysiem i Basią, czyli akademicką ekipą sprzed ponad dwudziestu lat spowodowały, że cofnęłam się w rozwoju i nieopatrznie zaczęłam znowu marzyć. I to z perwersyjnym poczuciem, że MOGĘ WSZYSTKO!

A przecież największą krzywdą, jaką można uczynić człowiekowi, to dać mu nadzieję. Pozwolić mu myśleć, że nie ma rzeczy niemożliwych, że wszystko można zmienić, że kłopoty kiedyś się skończą, że to, jak wygląda nasze życie zależy od nas samych…

Dlaczego tak uważam?

Zderzywszy się czołowo z domowym tyranem miałam nadzieję, że jednostki państwowe, których zadaniem jest ochrona słabszych, pomogą. Nic bardziej mylnego (pisałam o tym ostatnio, więc nie będę się powtarzać). Przez ostatnie dwa lata (mimo wszelkich oznak na niebie i ziemi, żem naiwna Lola jest), miałam nadzieję na sprawiedliwość. Nie taką z Ważnych Programów Politycznych, tylko taką normalną, ludzką, opartą na profesjonalizmie, logice i zdrowym rozsądku. Nie doczekałam się. Przede mną jeszcze kilka niemiłych spotkań w obliczu Temidy. Nie mam już nadziei na fair play. Jestem wręcz przekonana, że wyrok już zapadł. Gdzieś, w kuluarach / na obiedzie / przy piwku / winku / koniaczku / whiskey. Czy jest mi z tym łatwiej? Poniekąd…


Uciekając z korpo-życia do szkoły, miałam nadzieję, że tu nie dopadnie mnie wyścig szczurów, zazdrość, czy „podgryzanie”. Niestety, bezlitosne prawa polityki i ekonomii, bezpośrednio związane z demografią, powodują, że i tu odbywa się bezlitosna walka o byt. Ofiarą padają uczniowie, których tak bardzo się „chroni”, że dorastają w przekonaniu, iż mają wyłącznie prawa, za to obowiązki… niekoniecznie muszą być wypełniane. W końcu i tak „jakoś to będzie”. I jest. Bo przecież każdy utracony uczeń, to mniej dotacji dla szkoły. A, że dzieciaki tracą w ten sposób motywację do nauki, a nawet do przychodzenia na lekcje, to szczegół – przecież nie muszą być naukowcami. Jeżeli natomiast „obleją” któryś z egzaminów państwowych, to wyłącznie wina nauczyciela – że nie przygotował. A – z drugiej strony – nauczyciel angażujący się, to śmiech na sali i naiwność wielka. Jakiś człek niedzisiejszy. Doprawdy.

Ponieważ kurczowo trzymam się różnych starożytnych zasad, które uznałam za własne, coraz trudniej utrzymać mi łeb na powierzchni bagiennej rzeczywistości. Za każdym razem, gdy odkaszlnę, wypluję muł i uda mi się wziąć oddech, zarabiam ponownie w czaszkę i ląduję pod wodą. Gdybym miała świadomość, że tam moje miejsce, pewnie zorganizowałabym sobie butlę z tlenem, próbowała wyhodować skrzela, czy jakoś inaczej urządzić się w tym światku. Ale nie – jako idealistka i optymistka (czy uleczalna, jeszcze nie wiadomo) – macham odnóżami, zadzieram łeb do słońca, byle na powierzchnię – bo tam Nadzieja na Lepsze, Inne, Wolne…

Buntuję się przeciwko zaściankowemu myśleniu i działaniu, ścieram się z głupotą, mylę odwagę z brawurą, kozaczę i… mam to, co sama prowokuję. Niestety, wychowałam się na kulcie rebelianta, co to złamie głupie ograniczenia w imię Wyższych Celów i żadna większa kara go za to nie spotka. Ba, pomoże innym, słabszym, kogoś czegoś nauczy, itede, itepe… Jednym słowem: klisza kulturowa, postać legendarna, bajkowa na równi ze smokami i elfami. (Niektórzy uczniowie okazują mi sympatię a nawet zdają się podzielać moje podejście. Cóż, najwyraźniej czują, że jestem tym, kim oni sami – zbuntowaną nastolatką, tyle, że nieco leciwą).

„Dołożyłam sobie” wczoraj seansem filmowym. „Powidoki” zostały w mojej głowie i emocjach, jako wyrok na takich popaprańców. Twardziel Linda w roli niepokornego do końca Strzemińskiego idealnie wpasował się w wyżej opisany schemat postaci. Tyle, że tu nie było happy endu, tylko… życie. A właściwie jego koniec. Udzielany na raty. Taka jest prawda o nieprzystosowanych idealistach i buntownikach: chodzenie pod prąd kończy się źle! Przykłady można by mnożyć. Tak bez zastanowienia, z marszu: Mozart i Gałczyński (co z tego, ze pośmiertnie zrehabilitowani i docenieni – oni pewnie woleliby pożyć dłużej) . Mój własny życiorys – choć nie tak drastycznie – także stanowi doskonałe potwierdzenie tej tezy.

Dlatego właśnie postanowiłam (który to już raz w życiu?) przestać się szamotać, zorganizować się wreszcie w cieplutkim bagienku, „załatwić sobie” butlę z tlenem i dobrze żyć z grubymi rybami. Przestać marnować czas na bloga, bo i tak nikt tego nie czyta. Pogodzić się z losem, nie drażnić otoczenia nierealistycznymi pomysłami, zacząć wreszcie wyglądać jak baba po przejściach (a nie pokazy mody urządzać!), może przygruchać sobie jakiegoś lokalnego panocka (bo singielka, to – tfu! na psa urok! nienaturalne! patrzcie, hormony jej walą!) I przestać, do cholery, mieć nadzieję na coś innego.

I wszystko byłoby na dobrej drodze, gdyby nie dzisiejsza rozmowa z Adelą, po której znowu poczułam znajomy przypływ tlenu.
Rebellions are built on hope. *)
*) „Bunt rodzi się z nadziei.” (motto ostatniego dziecka z rodziny Star Wars – „Rogue One” / „Łotr 1″)

Komentarze