Nasz Woodstock

Image by stuarthampton on Pixabay
 
(tekst archiwalny z 9.08.2017) 
 
Jest czwartek, 3 sierpnia. Po kilkugodzinnym pieczeniu się w samochodzie (nasza ukochana „Tośka” nie ma klimy a temperatura asfaltu przekracza 40 stopni Celsjusza) oraz „frycowym” (2 h.) w korku na wjeździe do Kostrzynia nad Odrą, zaczyna się ulewa. Wjeżdżamy do miasta żółwim tempem, wśród tysięcy podobnych „załóg”, spierając się o to, gdzie śpimy: Franek, wychowany w samochodzie, obstawia przeróbkę auta na noclegownię („jak w zeszłym roku”), ja – stary włóczykij namiotowy – wolę karimatę pod sufitem z brezentu.
Przestaje padać gdy docieramy na Pole Malinowskiego*). Jest jeszcze przed zmrokiem, czyli wjazd możliwy. Hurra!! Optymalne rozwiązanie dylematów noclegowych: Francik będzie spał w samochodzie, a ja w namiocie, który rozbijamy jakieś cztery metry od auta. Wprawdzie do całej infrastruktury festiwalowej daleko, ale coś za coś. Przynajmniej nie będziemy musieli drałować kilometrami z namiotu do samochodu po każdą bzdurę… A poza tym – są atrakcje: w domu tego nie mam, żeby trasę do kibelka przecinał mi na przykład quad Pokojowego Patrolu.
Tak, czy inaczej – przybyło nas tu sporo…


źródło: gorzow.wyborcza.pl
Idziemy do „centrum wydarzeń” wchłonąć atmosferę, może coś zjeść, może obejrzeć jakiś koncert… W późnowieczorno-nocnych planach Wilki i The Dead Daisies, ale do tego jeszcze sporo czasu. Na razie niezobowiązujący spacerek. Po kilkunastu metrach drogę przecina nam chłopak, wyglądający na jakieś siedem lat, a składający się głównie z chudziutkich kończyn i wielkiego „banana” na drobnej twarzyczce. PIONA!! – krzyczy, wyrzucając w górę szczuplutką dłoń. Przybijamy mu oboje z uśmiechem. Patrzę na mojego wielkiego Syna, on patrzy na mnie i rozumiemy jedno: jesteśmy u siebie.

Wprawdzie Franciszek nie był „woodstockowym dzieckiem” – z różnych względów jesteśmy na festiwalu dopiero trzeci raz, ale począwszy od tego – dla nas – pierwszego, dwa lata temu, zakochaliśmy się w miejscu, atmosferze, ludziach… Teraz to obowiązkowy element naszych wakacji. Zresztą, należało się tego spodziewać – nie przypadkiem zostałam swego czasu wezwana „na dywanik” do dyrekcji przedszkola, do którego uczęszczał mój Syn, by wytłumaczyć, dlaczego – trzyletni wówczas Franek – podśpiewuje „Statek, Piła, Tango” Strachów na Lachy… 

Drepczemy w tłumie. Swoją drogą – ciekawe… w naszym miasteczku nie ruszę się na targ, bo mi za ciasno, a tutaj bez problemu poruszam się tip-topami w ciasnocie ludzkiej. Może dlatego, że lokalny tłum jest specyficzny: uśmiechnięte gęby, różniaste stroje, wygłupy, wszechobecne uściski „na niedźwiadka” i „piątki” przybijane przez wszystkich ze wszystkimi.

Kiedy wracamy ze wstępnego rekonesansu zaczyna kropić. Padać. Lać. Do namiotu docieramy mokrzy, włącznie z bielizną, pomimo przeciwdeszczowych kurtek. Ulewa nie pozwala zdjąć glanów przed namiotem, więc wczołgujemy się tak, jak stoimy. Siadamy przy samym wejściu, starając się minimalnym dotykiem odsunąć od siebie śpiwór i karimaty. Wokół nas natychmiast twarzą się jeziorka. Pocieszamy się tym, że skoro daje tak mocno, to chyba szybko minie… Mój mózg zdalnie skanuję bagażnik „Tosi” w poszukiwaniu czegoś suchego, czym można by wysuszyć namiotowy akwen (alleluja! mam starą zasłonę, której używam do wykładania auta, gdy przewożę coś brudnego). Kiedy ulewa lekko odpuszcza, biegnę po coś do przebrania. Wracam z wyprawy do bagażnika szczękając zębami mimo, że temperatura otoczenia nie jest znowu taka niska. Na szczęście w namiocie jest ciepło a ręcznik i suche bluzy działają cuda.

Przed nocą odpuszcza całkiem. Udaje nam się nawet przejść na spacer do toi-toi-ka (po drodze obcierając pięty w przemoczonych glanach), zjeść coś z bagażnikowych zapasów, wyrzucić wszystkie mokre ubrania na namiot i samochód i… paść – Młody w samochodzie, ja w namiocie. Zasypiamy przy wyciu Wilków z Dużej Sceny. Sorry, Chłopaki – w tym stanie nie dotrzemy bliżej. Martwe Stokrotki wraz z orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej też będą grały bez naszej szlachetnej obecności wśród tłumu… Trochę żałujemy, ale… jutro też jest dzień, a prognozy pogody bardziej optymistyczne.
* * *
Piątek, 4 sierpnia. Zanim ranne wstają zorze budzi mnie natura. Postanawiam wybrać się do pobliskiego lasku, ale jakoś tak zwlekam i… kiedy przytomnieję na dobre – jest już widno. Kolejny raz w życiu przeklinam Adama za to, że pierwszy podniósł rękę, kiedy w Raju przydzielano sikanie na stojąco, przypinam nerkę z dokumentami, telefonem oraz żelem do rąk, wdziewam wilgotne nadal buciory, biorę rolkę najszlachetniejszego papieru na świecie i wyruszam na pielgrzymkę do plastikowej Mekki – mimo wprawy w spartańskim życiu mam niejaki problem z publicznym wystawianiem tyłka na światło dzienne, więc lasek odpada.

W kolejce, mimo przerażających momentami zapachów i długiego czasu oczekiwania, atmosfera jajcarska. Ktoś zastanawia się, jakim cudem capi, gdyż „jak się jadło, to przecież pachniało”, ktoś inny tłumaczy, dlaczego trzeba tyle czekać („rano jest, wszyscy na ‚dwójkę’ chodzą”), poza tym zastanawiamy się głośno, dlaczego jedna z kabin okazuje się być wolna… Nikt oczywiście nie dopuszcza myśli, że ktoś niepostrzeżenie wyszedł, kiedy – kłapiąc dziobami bezsensownie a radośnie – dzieliliśmy się papierem toaletowym. Padają różne teorie, wśród których wygrywa ta o rzekomym teleporcie umieszczonym w podejrzanej kabinie. Nasze dalsze dywagacje koncentrują się na możliwym miejscu, gdzie ów teleport wyrzuca… 

Kiedy wracam, zastaję obudzonego Franciszka, który decyduje się na wersję light toalety porannej („mokre” chusteczki… dużo „mokrych” chusteczek). Ja postanawiam, po raz pierwszy w życiu nie „spękać”, zakładam strój kąpielowy i idę umyć się pod kran z zimną wodą. W pierwszej chwili miło nie jest, ale po pewnym czasie człek traci czucie a w zamian dostaje endorfinami w łeb. Dalej jest już tylko bosko! (No i te towarzyskie rozmowy z sąsiadami, pomiędzy parskaniem wodą a goleniem lewej łydki! )

Umyci, radośni idziemy upolować śniadanie. A właściwie śniadania: Franio – mięsojad wcina drób a ja fryty – wszak pora już bardziej lunchowa jest. Do tego kawka-herbatka-cola-fanta. Jasne, że niezdrowe, ale na czas festiwalu złazimy z mentalnego nocnika, rezygnując ze spiny o byle co. Z powrotem na „Malinowskim” dosuszamy buty, gramy w „tysiąca”, gadamy, trochę czytamy (Franek), trochę podsypiamy (stara matka Franciszka) w oczekiwaniu na…

…koncert Hey’a.


źródło: Kręcioła.TV

Dostajemy się w nasze ulubione miejsce – pod scenę z prawej strony. Czasoprzestrzeń zagina się i zwija w kulkę, a raczej bańkę, wewnątrz której przebywamy wraz z tymi, co na scenie i wokół niej. Osobny wszechświat. Pełen wzruszeń, ciepła, serca. W jego centrum Kasia Nosowska – charyzma wypływająca z autentyczności połączonej z niebywałą skromnością. Po jej wypowiedziach, gdy tylko w kolejnych dniach wzruszam się jakimś elementem festiwalu, Franek natychmiast komentuje, że zalewają mnie „hormony imienia Nosowskiej” Wszystkie wykonane tu utwory mają Moc, ale trzy szczególnie rzucają mnie na kolana: Arahja sprawia, że znów jestem w siódmej klasie i słucham Kultu na swoim „kasprzaku”, Zazdrość przenosi w czasy wczesno-studenckie, a Moja i Twoja Nadzieja zalewa obrazamipowodzi tysiąclecia” oraz – jakżeby inaczej – „hormonami imienia Nosowskiej”. I to nie tylko mnie. Na telebimie widzę twarz młodziutkiej dziewczyny, której oczy podejrzanie błyszczą. Rozglądam się… hmm..hmm… wszyscy jakoś dziwnie gapią się w niebo… ciekawe… Dodatkowych wzruszeń dostarcza fakt, iż Hey zostaje nagrodzony Złotym Bączkiem. Pełen odlot!! 

Buchając emocjami przeciskamy się przez tłum do wyjścia (przeklęte barierki!)  Za kilka chwil przecież Koniec Świata! Po drodze gadamy, zachwycamy się, przybijamy kolejne „piątki”, szukamy Andrzeja**) i wrzeszczymy, że „zaraz będzie ciemno” / opcjonalnie każemy „zamknąć się” wrzeszczącym***) , czyli stosujemy zasady lokalnego savoir vivre’u. Wracamy na chwilę do namiotu odsapnąć i napić się, po czym lądujemy z prawego przodu innej sceny (tym razem Viva Kultura w Pokojowej Wiosce Kryszny).

Porąbana noc wyrywa z butów. A potem jest już tylko… mocniej! Starość nie radość, więc tylko grzecznie podryguję, ale dzieciaki latają pod sufitem. Po niemalże świętej ceremonii, jaką był koncert Hey, teraz znajdujemy się w polu nieprawdopodobnej Energii, przenikającej wszystkich i wszystko. Gdyby podłączyć nas do generatora prądu, zasililibyśmy niejedno miasteczko… Bisy, bisy i „JESZCZE JEDEN!!!” wywrzaskiwany spod sceny. I jeszcze i jeszcze by się chciało, choć – wstyd się przyznać – w krzyżu łupie już boleśnie. A na deser Stęszewski wyznający, że to chyba najlepszy koncert, jaki dotychczas zagrali… 

Oj, będzie o czym śnić.

Sobota, 5 sierpnia zaczyna się od długaśnej kolejki pod prysznic, w której udaje się nam zjeść śniadanie wystane przez Franciszka w dwóch innych kolejkach a słońce przypieka mi przedramiona. Wielka Kula Ognia kozaczy tak zresztą tylko do południa, bo gdy tylko pachnący mydełkiem i CIEPŁĄ tym razem wodą wracamy do naszego mini-obozu, chowa się za chmury, które nie wyglądają zbyt pokojowo.

W związku z tym postanawiamy przyspieszyć zwijanie manatków, gdyż główny manatek stanowi namiot, a – jak wiadomo – składanie mokrego namiotu w strugach deszczu jest fatalnym doświadczeniem. Na szczęście udaje nam się: 1) zwinąć, spakować i upchać w bagażniku całe domostwo wraz z przyległościami, 2) spakować torbę na wieczorne koncerty, opanowując (ja) chęć noszenia ze sobą kompletnej apteczki i całej czystej garderoby własnej i Franka „na wszelki wypadek”, 3) dokonać częściowego spustoszenia w zapasach gastronomicznych (ja), 4) zrobić sobie płaszcz przeciwdeszczowy ze 120 litrowego worka na śmieci (ja – kurtkę szlag trafił po piątkowej ulewie… stara już była i zużyta) ku radości współobozowiczów, 5) przespać się na karimacie w trawie (ja), ) poczytać (Francik), 6) pożegnać się z Polem Malinowskiego, 7) wyjechać do miasta, 8) zaparkować „Tośkę” kilka kilometrów od terenu festiwalu, 9) wrócić „z buta” na teren festiwalu i 10) stanąć w gigantycznej kolejce do jadłodajni, zanim deszcz ostatecznie decyduje się na atak. Niech żyją wory śmietnikowe! 

Podniesieni na duchu ciepłym posiłkiem ruszamy na recital Stęszewskiego. Jest bardzo pięknie i bardzo kaczo****). Jak zwykle zresztą. 

Po bisach i spacerku siadamy – jak nie my – z tyłu, opierając się o brezentowe ściany namiotu sceny. Gra Leniwiec. Gra cudnie. Gra głośno i energicznie. Małolaty znowu fruwają, ale ja nie mam siły. Franek też nie w kondycji, ale i tak dobrze się bawimy – w sumie… nomen omen… na Leniwca.
Ostatnia odsłona koncertowa, to dla nas Domowe Melodie. Właściwie to nie koncert – to spektakl, jak twierdzi Franek, a ja się z nim zgadzam! Wyjątkowo nie pchamy się pod scenę, tylko stoimy gdzieś w samym środku tłumu. Jest baśniowo… poetycko… Pierwszy raz w życiu widzę takie zjawisko, jak szepczący tłum… Pierwszy raz widzę pogo przy TAKIEJ muzyce. I pierwszy raz widzę, jak dziewuszka, taka z mysim ogonkiem i w okularkach – raczej rodem z Oazy, niż z Woodstocku – rzuca się w to pogo, uśmiechnięta, jak wszyscy pozostali, wykonująca przepisowo wszystkie taneczne figury (a i owszem – była i ściana, i młynek…), po czym wychodzi równie radosna, jak przedtem. I nawet okulary jej nie spadły! 


źródło: antyradio.pl

Jeszcze gra Frank Turner and the Sleeping Souls, ale my musimy już jechać… Jeszcze tylko kawa i wrzątek do Yerba Mate na drogę. Jeszcze tylko kilka kilosów pieszo do auta. Jeszcze tylko 200 km do domu Anny P. – naszej Mamy i Babci, która szczęśliwie mieszka mniej-więcej w połowie drogi z Kostrzynia do naszego miasteczka. Jeszcze tylko piętnastominutowa drzemka na jakimś parkingu po drodze. Około piątej rano Mama-Babcia otwiera nam drzwi i natychmiast próbuje nas nakarmić. Nie chcemy jeść. Nie chcemy nawet prysznica. To wszystko późnej, jak wstaniemy. Teraz tylko umyć czubek nosa i końca palców. Teraz tylko SPAĆ.

P.S. Tego samego wieczoru jesteśmy już u siebie. Witają nas stęsknione koty. Jest cudnie. Za rok – jak dożyjemy – wracamy do Kostrzynia. Bo – jak powiedział ktoś mądry (a inni powtarzają) – na Woodstock się nie jeździ. Tam się wraca!
_________________________________
*) Pole Malinowskiego -formalnie poza terenem festiwalu, acz z nim sąsiadujące i otoczone opieką Patrolu. Jedyne miejsce, gdzie można biwakować w sąsiedztwie samochodu (na terenie Przystanku auta zakazane).
**) Dla niewtajemniczonych: Andrzeja szuka cały Woodstock od lat… bezskutecznie. Zabawa przednia!!
***) https://zapytaj.onet.pl/Category/001,001/2,25350225,O_co_chodzi_z_tym_039zaraz_bedzie_ciemno039_na_Woodstocku.html
****) Nie, to nie żadna aluzja do The Władzy – to tylko ulubione określenie naszego ulubionego Pieśniarza

Komentarze