Jest czwartek, 3 sierpnia. Po kilkugodzinnym pieczeniu się w samochodzie (nasza ukochana „Tośka” nie ma klimy a temperatura asfaltu przekracza 40 stopni Celsjusza) oraz „frycowym” (2 h.) w korku na wjeździe do Kostrzynia nad Odrą, zaczyna się ulewa. Wjeżdżamy do miasta żółwim tempem, wśród tysięcy podobnych „załóg”, spierając się o to, gdzie śpimy: Franek, wychowany w samochodzie, obstawia przeróbkę auta na noclegownię („jak w zeszłym roku”), ja – stary włóczykij namiotowy – wolę karimatę pod sufitem z brezentu.
Przestaje padać gdy docieramy na Pole Malinowskiego*). Jest jeszcze przed zmrokiem, czyli wjazd możliwy. Hurra!! Optymalne rozwiązanie dylematów noclegowych: Francik będzie spał w samochodzie, a ja w namiocie, który rozbijamy jakieś cztery metry od auta. Wprawdzie do całej infrastruktury festiwalowej daleko, ale coś za coś. Przynajmniej nie będziemy musieli drałować kilometrami z namiotu do samochodu po każdą bzdurę… A poza tym – są atrakcje: w domu tego nie mam, żeby trasę do kibelka przecinał mi na przykład quad Pokojowego Patrolu.
Tak, czy inaczej – przybyło nas tu sporo…
źródło: gorzow.wyborcza.pl
Idziemy do „centrum wydarzeń” wchłonąć atmosferę, może coś zjeść, może obejrzeć jakiś koncert… W późnowieczorno-nocnych planach Wilki i The Dead Daisies, ale do tego jeszcze sporo czasu. Na razie niezobowiązujący spacerek. Po kilkunastu metrach drogę przecina nam chłopak, wyglądający na jakieś siedem lat, a składający się głównie z chudziutkich kończyn i wielkiego „banana” na drobnej twarzyczce. PIONA!! – krzyczy, wyrzucając w górę szczuplutką dłoń. Przybijamy mu oboje z uśmiechem. Patrzę na mojego wielkiego Syna, on patrzy na mnie i rozumiemy jedno: jesteśmy u siebie.
Wprawdzie Franciszek nie był „woodstockowym dzieckiem” – z różnych względów jesteśmy na festiwalu dopiero trzeci raz, ale począwszy od tego – dla nas – pierwszego, dwa lata temu, zakochaliśmy się w miejscu, atmosferze, ludziach… Teraz to obowiązkowy element naszych wakacji. Zresztą, należało się tego spodziewać – nie przypadkiem zostałam swego czasu wezwana „na dywanik” do dyrekcji przedszkola, do którego uczęszczał mój Syn, by wytłumaczyć, dlaczego – trzyletni wówczas Franek – podśpiewuje „Statek, Piła, Tango” Strachów na Lachy…
Drepczemy w tłumie. Swoją drogą – ciekawe… w naszym miasteczku nie ruszę się na targ, bo mi za ciasno, a tutaj bez problemu poruszam się tip-topami w ciasnocie ludzkiej. Może dlatego, że lokalny tłum jest specyficzny: uśmiechnięte gęby, różniaste stroje, wygłupy, wszechobecne uściski „na niedźwiadka” i „piątki” przybijane przez wszystkich ze wszystkimi.
Kiedy wracamy ze wstępnego rekonesansu zaczyna kropić. Padać. Lać. Do namiotu docieramy mokrzy, włącznie z bielizną, pomimo przeciwdeszczowych kurtek. Ulewa nie pozwala zdjąć glanów przed namiotem, więc wczołgujemy się tak, jak stoimy. Siadamy przy samym wejściu, starając się minimalnym dotykiem odsunąć od siebie śpiwór i karimaty. Wokół nas natychmiast twarzą się jeziorka. Pocieszamy się tym, że skoro daje tak mocno, to chyba szybko minie… Mój mózg zdalnie skanuję bagażnik „Tosi” w poszukiwaniu czegoś suchego, czym można by wysuszyć namiotowy akwen (alleluja! mam starą zasłonę, której używam do wykładania auta, gdy przewożę coś brudnego). Kiedy ulewa lekko odpuszcza, biegnę po coś do przebrania. Wracam z wyprawy do bagażnika szczękając zębami mimo, że temperatura otoczenia nie jest znowu taka niska. Na szczęście w namiocie jest ciepło a ręcznik i suche bluzy działają cuda.
Przed nocą odpuszcza całkiem. Udaje nam się nawet przejść na spacer do toi-toi-ka (po drodze obcierając pięty w przemoczonych glanach), zjeść coś z bagażnikowych zapasów, wyrzucić wszystkie mokre ubrania na namiot i samochód i… paść – Młody w samochodzie, ja w namiocie. Zasypiamy przy wyciu Wilków z Dużej Sceny. Sorry, Chłopaki – w tym stanie nie dotrzemy bliżej. Martwe Stokrotki wraz z orkiestrą Filharmonii Gorzowskiej też będą grały bez naszej szlachetnej obecności wśród tłumu… Trochę żałujemy, ale… jutro też jest dzień, a prognozy pogody bardziej optymistyczne.
* * *
Piątek, 4 sierpnia. Zanim ranne
wstają zorze budzi mnie natura. Postanawiam wybrać się do
pobliskiego lasku, ale jakoś tak zwlekam i… kiedy przytomnieję na
dobre – jest już widno. Kolejny raz w życiu przeklinam Adama za
to, że pierwszy podniósł rękę, kiedy w Raju przydzielano sikanie
na stojąco, przypinam nerkę z dokumentami, telefonem oraz żelem do
rąk, wdziewam wilgotne nadal buciory, biorę rolkę
najszlachetniejszego papieru na świecie i wyruszam na pielgrzymkę
do plastikowej Mekki – mimo wprawy w spartańskim życiu mam
niejaki problem z publicznym wystawianiem tyłka na światło
dzienne, więc lasek odpada.
W kolejce, mimo przerażających momentami zapachów i
długiego czasu oczekiwania, atmosfera jajcarska. Ktoś zastanawia
się, jakim cudem capi, gdyż „jak się jadło, to przecież
pachniało”, ktoś inny tłumaczy, dlaczego trzeba tyle czekać
(„rano jest, wszyscy na ‚dwójkę’ chodzą”), poza tym
zastanawiamy się głośno, dlaczego jedna z kabin okazuje się być
wolna… Nikt oczywiście nie dopuszcza myśli, że ktoś
niepostrzeżenie wyszedł, kiedy – kłapiąc dziobami bezsensownie
a radośnie – dzieliliśmy się papierem toaletowym. Padają różne
teorie, wśród których wygrywa ta o rzekomym teleporcie
umieszczonym w podejrzanej kabinie. Nasze dalsze dywagacje
koncentrują się na możliwym miejscu, gdzie ów teleport wyrzuca…
Kiedy wracam, zastaję obudzonego Franciszka, który
decyduje się na wersję light toalety porannej („mokre”
chusteczki… dużo „mokrych” chusteczek). Ja postanawiam, po raz
pierwszy w życiu nie „spękać”, zakładam strój kąpielowy i
idę umyć się pod kran z zimną wodą. W pierwszej chwili miło nie
jest, ale po pewnym czasie człek traci czucie a w zamian dostaje
endorfinami w łeb. Dalej jest już tylko bosko! (No i te towarzyskie
rozmowy z sąsiadami, pomiędzy parskaniem wodą a goleniem lewej
łydki! )
Umyci, radośni idziemy upolować śniadanie. A
właściwie śniadania: Franio – mięsojad wcina drób a ja fryty –
wszak pora już bardziej lunchowa jest. Do tego
kawka-herbatka-cola-fanta. Jasne, że niezdrowe, ale na czas
festiwalu złazimy z mentalnego nocnika, rezygnując ze spiny o byle
co. Z powrotem na „Malinowskim” dosuszamy buty, gramy w
„tysiąca”, gadamy, trochę czytamy (Franek), trochę podsypiamy
(stara matka Franciszka) w oczekiwaniu na…
…koncert Hey’a.
źródło: Kręcioła.TV
Dostajemy się w nasze ulubione miejsce – pod scenę
z prawej strony. Czasoprzestrzeń zagina się i zwija w kulkę, a
raczej bańkę, wewnątrz której przebywamy wraz z tymi, co na
scenie i wokół niej. Osobny wszechświat. Pełen wzruszeń, ciepła,
serca. W jego centrum Kasia Nosowska – charyzma wypływająca z
autentyczności połączonej z niebywałą skromnością. Po jej
wypowiedziach, gdy tylko w kolejnych dniach wzruszam się jakimś
elementem festiwalu, Franek natychmiast komentuje, że zalewają mnie
„hormony imienia Nosowskiej” Wszystkie wykonane tu utwory mają
Moc, ale trzy szczególnie rzucają mnie na kolana: Arahja
sprawia, że znów jestem w siódmej klasie i słucham Kultu na
swoim „kasprzaku”, Zazdrość przenosi w czasy
wczesno-studenckie, a Moja i Twoja Nadzieja zalewa obrazami
„powodzi tysiąclecia” oraz – jakżeby inaczej –
„hormonami imienia Nosowskiej”. I to nie tylko mnie. Na telebimie
widzę twarz młodziutkiej dziewczyny, której oczy podejrzanie
błyszczą. Rozglądam się… hmm..hmm… wszyscy jakoś dziwnie
gapią się w niebo… ciekawe… Dodatkowych wzruszeń dostarcza
fakt, iż Hey zostaje nagrodzony Złotym Bączkiem. Pełen odlot!!
Buchając emocjami przeciskamy się przez tłum do
wyjścia (przeklęte barierki!) Za kilka chwil przecież Koniec
Świata! Po drodze gadamy, zachwycamy się, przybijamy kolejne
„piątki”, szukamy Andrzeja**) i wrzeszczymy, że „zaraz będzie
ciemno” / opcjonalnie każemy „zamknąć się” wrzeszczącym***)
, czyli stosujemy zasady lokalnego savoir vivre’u. Wracamy na
chwilę do namiotu odsapnąć i napić się, po czym lądujemy z
prawego przodu innej sceny (tym razem Viva Kultura w Pokojowej Wiosce
Kryszny).
Porąbana noc wyrywa z butów. A potem jest
już tylko… mocniej! Starość nie radość, więc tylko grzecznie
podryguję, ale dzieciaki latają pod sufitem. Po niemalże świętej
ceremonii, jaką był koncert Hey, teraz znajdujemy się w polu
nieprawdopodobnej Energii, przenikającej wszystkich i wszystko.
Gdyby podłączyć nas do generatora prądu, zasililibyśmy niejedno
miasteczko… Bisy, bisy i „JESZCZE JEDEN!!!” wywrzaskiwany spod
sceny. I jeszcze i jeszcze by się chciało, choć – wstyd się
przyznać – w krzyżu łupie już boleśnie. A na deser Stęszewski
wyznający, że to chyba najlepszy koncert, jaki dotychczas zagrali…
Oj, będzie o czym śnić.
Sobota, 5 sierpnia zaczyna się od
długaśnej kolejki pod prysznic, w której udaje się nam zjeść
śniadanie wystane przez Franciszka w dwóch innych kolejkach a
słońce przypieka mi przedramiona. Wielka Kula Ognia kozaczy tak
zresztą tylko do południa, bo gdy tylko pachnący mydełkiem i
CIEPŁĄ tym razem wodą wracamy do naszego mini-obozu, chowa się za
chmury, które nie wyglądają zbyt pokojowo.
W związku z tym postanawiamy przyspieszyć zwijanie
manatków, gdyż główny manatek stanowi namiot, a – jak wiadomo –
składanie mokrego namiotu w strugach deszczu jest fatalnym
doświadczeniem. Na szczęście udaje nam się: 1) zwinąć, spakować
i upchać w bagażniku całe domostwo wraz z przyległościami, 2)
spakować torbę na wieczorne koncerty, opanowując (ja) chęć
noszenia ze sobą kompletnej apteczki i całej czystej garderoby
własnej i Franka „na wszelki wypadek”, 3) dokonać częściowego
spustoszenia w zapasach gastronomicznych (ja), 4) zrobić sobie
płaszcz przeciwdeszczowy ze 120 litrowego worka na śmieci (ja –
kurtkę szlag trafił po piątkowej ulewie… stara już była i
zużyta) ku radości współobozowiczów, 5) przespać się na
karimacie w trawie (ja), ) poczytać (Francik), 6) pożegnać się z
Polem Malinowskiego, 7) wyjechać do miasta, 8) zaparkować „Tośkę”
kilka kilometrów od terenu festiwalu, 9) wrócić „z buta” na
teren festiwalu i 10) stanąć w gigantycznej kolejce do jadłodajni,
zanim deszcz ostatecznie decyduje się na atak. Niech żyją wory
śmietnikowe!
Podniesieni na duchu ciepłym posiłkiem ruszamy na
recital Stęszewskiego. Jest bardzo pięknie i bardzo kaczo****). Jak
zwykle zresztą.
Po bisach i spacerku siadamy – jak nie my – z tyłu,
opierając się o brezentowe ściany namiotu sceny. Gra Leniwiec. Gra
cudnie. Gra głośno i energicznie. Małolaty znowu fruwają, ale ja
nie mam siły. Franek też nie w kondycji, ale i tak dobrze się
bawimy – w sumie… nomen omen… na Leniwca.
Ostatnia odsłona koncertowa, to dla nas Domowe
Melodie. Właściwie to nie koncert – to spektakl, jak twierdzi
Franek, a ja się z nim zgadzam! Wyjątkowo nie pchamy się pod
scenę, tylko stoimy gdzieś w samym środku tłumu. Jest baśniowo…
poetycko… Pierwszy raz w życiu widzę takie zjawisko, jak
szepczący tłum… Pierwszy raz widzę pogo przy TAKIEJ muzyce. I
pierwszy raz widzę, jak dziewuszka, taka z mysim ogonkiem i w
okularkach – raczej rodem z Oazy, niż z Woodstocku – rzuca się
w to pogo, uśmiechnięta, jak wszyscy pozostali, wykonująca
przepisowo wszystkie taneczne figury (a i owszem – była i ściana,
i młynek…), po czym wychodzi równie radosna, jak przedtem. I
nawet okulary jej nie spadły!
źródło: antyradio.pl
Jeszcze gra Frank Turner and the Sleeping Souls, ale my
musimy już jechać… Jeszcze tylko kawa i wrzątek do Yerba Mate na
drogę. Jeszcze tylko kilka kilosów pieszo do auta. Jeszcze tylko
200 km do domu Anny P. – naszej Mamy i Babci, która szczęśliwie
mieszka mniej-więcej w połowie drogi z Kostrzynia do naszego
miasteczka. Jeszcze tylko piętnastominutowa drzemka na jakimś
parkingu po drodze. Około piątej rano Mama-Babcia otwiera nam drzwi
i natychmiast próbuje nas nakarmić. Nie chcemy jeść. Nie chcemy
nawet prysznica. To wszystko późnej, jak wstaniemy. Teraz tylko
umyć czubek nosa i końca palców. Teraz tylko SPAĆ.
P.S. Tego samego wieczoru jesteśmy już u siebie.
Witają nas stęsknione koty. Jest cudnie. Za rok – jak dożyjemy –
wracamy do Kostrzynia. Bo – jak powiedział ktoś mądry (a inni
powtarzają) – na Woodstock się nie jeździ. Tam się wraca!
_________________________________
*) Pole Malinowskiego -formalnie poza terenem festiwalu, acz z nim
sąsiadujące i otoczone opieką Patrolu. Jedyne miejsce, gdzie można
biwakować w sąsiedztwie samochodu (na terenie Przystanku auta
zakazane).**) Dla niewtajemniczonych: Andrzeja szuka cały Woodstock od lat… bezskutecznie. Zabawa przednia!!
***) https://zapytaj.onet.pl/Category/001,001/2,25350225,O_co_chodzi_z_tym_039zaraz_bedzie_ciemno039_na_Woodstocku.html
****) Nie, to nie żadna aluzja do The Władzy – to tylko ulubione określenie naszego ulubionego Pieśniarza
Komentarze
Prześlij komentarz