![]() |
- No co ty taka smutna jesteś? Uśmiechnij się!
- Nie martw się!
- No, już dobrze!
Jestem pewnie niewdzięczną osobą, ale tego rodzaju "optymizm" wywołuje we mnie dziki opór, połączony z rześko kiełkującą i dość żywotną niechęcią do rozmówcy. Już słyszę głosy oburzenia: dlaczego zaraz opór i niechęć!? Wszak rozmówca chciał być miły i POCIESZAŁ!
Z pełnym zrozumieniem i szacunkiem dla intencji (przynajmniej tych uświadomionych) rzeczonego, stanowczo odmawiam uśmiechania, tudzież nie-martwienia-się, na rozkaz! Absolutnie nie czuję się pocieszona, kiedy ktoś - nawet bardzo miły - każe mi radośnie szczerzyć zęby, kiedy właśnie odczuwam nieodpartą chęć wyszczerzenia ich w zupełnie innych celach, z ukąszeniem pocieszyciela włącznie. W tym miejscu namawiam do eksperymentu myślowego i odpowiedzenia sobie na następujące pytanie: jeżeli jest ci, Człowieku, smutno, źle lub jesteś czymś zmartwiony, czy naprawdę pomaga, że ktoś - całkowicie ignorując twoje uczucia - każe ci zrobić coś kompletnie dla ciebie w danym momencie obcego? To tak, jakby poradzić komuś ze świeżym urazem czaszki: no już, niech cię już głowa nie boli!
Nie będę tu analizować przyczyn, dla których próbujemy natychmiast "naprawić skrzywioną gębę" w naszym otoczeniu. Nie jestem psychologiem (chociaż chciałabym być) ani socjologiem (również nie pogardziłabym tym obszarem wiedzy), jednak mocno podejrzewam, że paniczne ataki wycelowane w likwidację smutku i złości w otoczeniu zazwyczaj mają ochronić nas samych przed tymi - jakże niewygodnymi i... "brzydkimi" - uczuciami. Człek cały się spina, żeby być opanowanym-i-uśmiechniętym-i-zabawnym, a tu jakiś smutas lub furiat psuje mu robotę. Bo wywołuje w nas uczucia, które starannie i z ogromnym wysiłkiem spychamy do emocjonalnego hadesu?
Z drugiej strony - jesteśmy podobno narodem narzekaczy i malkontentów, a temperamentu też nam nie brakuje. Jak więc pozwolić sobie na publiczne okazywanie negatywnych uczuć bez obawy, ze zarazimy innych doliną oraz frustracją, powodując rozlanie się tej zarazy po - i tak już niezbyt radosnym - społeczeństwie? Nie wiem. Mam jednak pomysł, że pokazując smutek w wersji naturalnej - bez permanentnego jojczenia i użalania się nad sobą, a złość - wyzutą z niezenzuralizmów i odgryzania sobie głów - nie zrobimy krzywdy ani sobie ani innym.
Uczciwie jednak przyznać muszę, że uśmiech, nawet ten "zrobiony sztucznie", bywa skarbem. Zastosowany w standardowych sytuacjach społecznych niewątpliwie umila atmosferę. Dla niedowiarków kolejny eksperyment myślowy: wyobraźmy sobie urzędniczkę w banku z pokerową, wściekłą lub smutną twarzą (starsze pokolenie nie musi sobie wyobrażać - wystarczy, że przypomni sobie czasy sprzed wszechobecnych szkoleń z zakresu obsługi klienta) i porównajmy ten obrazek z urzędniczką uśmiechniętą. Prawda, że chociaż zupełnie nie zależy nam na uczuciach obcej baby, zdecydowanie wolimy wersję pogodną?
Kolejny przykład: kiedy przebywałam na samym dnie osobistego i rodzinnego piekiełka a mięśnie mojej twarzy zapomniały, jak się robi to na "u", pewien buddyjski mnich przypomniał mi kołczowską technikę uśmiechania się do siebie w lustrze na "dzień dobry". O ile większością znanych mi kołczów umiarkowanie gardzę, o tyle mnichowi ufam, w związku z czym wysiliłam się na eksperyment. Efekt przerósł oczekiwania: kontrast nieudolnych wysiłków zmierzających do wywołania radosnego grymasu na twarzy z ponurym spojrzeniem, zmarszczonym czołem i nierzadko zapuchniętymi oczami skończył się... wybuchem śmiechu. Nie muszę chyba dodawać, że rytuał ten towarzyszył mi jeszcze długo - zawsze z identycznym skutkiem. Mądry mnich.
Czyli jakie wnioski z mojego dzisiejszego ględzenia? Chyba niezbyt odkrywcze: jak zawsze - złoty środek. Jesteśmy ludźmi, odczuwamy różne takie... te... emocje i dziwnie jest przyznawać się tylko do części z nich. Prawdopodobnie dobrym sposobem jest przyznawanie się do wszystkich, a przynajmniej większości. Tyle, że w sposób nieszkodzący współużytkownikom planety.
Jest wiosna, więc mamy niejako przyrodniczo-ustawowy obowiązek ślicznie się uśmiechać i być radośni, dlatego też - nieco przekornie - właśnie teraz rezerwuję sobie prawo do okresowo skrzywionej gęby. Jeżeli ktoś zechce porozmawiać o przyczynach danego skrzywienia - bardzo proszę. Jeżeli natomiast - pod płaszczykiem pocieszania - wyda mi jakieś radosne polecenie... może liczyć się z serią bolesnych zastrzyków w brzuch (chyba, że są już inne metody leczenia wścieklizny).
A jeżeli nie może znieść widoku? Niech uzbroi się w cierpliwość. Zgodnie z inną sztandarową sentencją wspomnianego już mnicha:
to minie.
Komentarze
Prześlij komentarz