To nie będzie publiczna spowiedź. Nie będzie to również (choć temat dość chodliwy) wykład na temat korzyści płynących z wybaczania. Będzie to moja prywatna wypowiedź w sprawie – sprzedawanego z pokolenia na pokolenie – szkodliwego mechanizmu, a także praktycznego narzędzia służącego do pozbycia się wyżej wymienionego…
Tworzenie mechanizmu zaczyna się tak: „zepsułeś zabawkę / podarłaś sukienkę / zbiłeś siostrzyczkę / pobrudziłaś butki! Niegrzeczny chłopczyk / niegrzeczna dziewczynka! WSTYD MI ZA CIEBIE!”
Za kilka lat sami, odruchowo, wstydzimy się za zachowanie własnych dzieci i to nie tylko za takie, które wynika z faktu, że gdzieś, kiedyś jako rodzice popełniliśmy błąd (tu akurat wstyd jest uzasadniony ), ale również w momentach, gdy dziecko zachowuje się w adekwatny do swojego wieku sposób, który jednak jest nieprzychylnie przyjmowany przez otoczenie.
A to tylko czubek góry lodowej. Poniższe przykłady ilustrują sytuacje, w których towarzyszy nam (albo niektórym z nas) wstyd za innych.
A) Marianna wybrała się na imprezę do swojego kolegi (z takich, co to można z nim konie kraść), którego żona wyjechała właśnie na jakieś szkolenie. Impreza była firmowa – sami swoi – dość spora: jedli pili i tańczyli. W końcu towarzystwo się rozeszło, została Mańka i gospodarz, zaciekle grający w karty. Marianna myślała (o święta naiwności!), że nadal będą grać. Kumpel myślał o Mariannie. W sposób jednoznaczny. I w tenże sposób dał jej znać, o czym myśli. Zapomniał jednak, z kim ma do czynienia: moja Zasadnicza Starsza Siostra zamiotła biedakiem podłogę tak fizycznie, jak i mentalnie, po czym oddaliła się w kierunku własnego mieszkania.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby następnego dnia nie spowiadała mi się przez telefon, że wstyd jej za tego gościa. Bo on ma żonę. No właśnie: jej wstyd za niego!
B) Jedną z drugoplanowych postaci niesławnego dramatu, który rozegrał się w naszej rodzinie, był pewien policjant. Teoretycznie miał pomóc, w sumie niby pomagał, ale chyba pomylił się był (tak, to czas zaprzeszły) z powołaniem, bo bardziej pasował na księdza, niż na „glinę”. Później dowiedziałam się, że – jak wówczas większość zaangażowanych urzędasów – „myślał, że się jeszcze pogodzimy”, w związku z czym raczej moralizował i prawił kazania, niż działał. Jednak kilkakrotnie udzielił mi skutecznych porad (w odróżnieniu od pozostałych członków (sic!) zespołu NK), a raz (sic! 2) nawet ewidentnie podniósł głos na awanturującego się Sebastiana (do dziś zdarza nam się z Frankiem wspominać ten RAZ, kiedy ktoś próbował nas obronić). Tak, czy inaczej, pan policjant zawsze wykazywał wobec mnie niezmierną życzliwość, z tych „śliniących się”: rączki całował, komplementy prawił, itd. itp. Jako zmaltretowany psychicznie strzęp istoty ludzkiej nie miałam siły wówczas zastanawiać się, czy to aby normalne – uznałam, że niektórzy tak mają i już. Zresztą, ten pan nadal zachowuje się nad wyraz uprzejmie przy każdym spotkaniu (mieszkam w bardzo niewielkiej odległości od jego miejsca pracy). I nadal byłam skłonna uznawać go za raczej archaiczny przypadek faceta z niewygodną dla otoczenia opcją wbudowaną w system, dopóki nie spotkałam go w sklepie w towarzystwie damy wyglądającej na żonę. Na mój widok Pan Gentleman wyraźnie się spłoszył i dał nura w alejkę, burcząc „dzień dobry” półgębkiem – tym bardziej oddalonym od swojej Pani.
W pierwszej chwili ubawiłam się setnie. A potem… zrobiło mi się wstyd. Oczywiście za niego. Za jego stosunek do swojej partnerki i ogólnie do kobiet, bo domyślam się, że nie byłam jedyną dziewczyną, którą witał po staropolsku, a przecież, gdyby było to z jego strony zachowanie naturalne i niewinne, nie chowałby się między regałami. Miałam też przebłysk żalu do samej siebie, że nie zareagowałam na te jego pożal-się-Boże atencje wcześniej… No właśnie – znowu: żal do siebie, wstyd za niego.
C) Mam kolegę. Może nie bardzo starego stażem kumplowania (jakieś osiem lat), ale niejedno piwo wypiliśmy kłócąc się dziarsko i intensywnie o pryncypia, a nawet powiedzieliśmy sobie kilka miłych rzeczy w stylu „wiesz, to było nawet mądre”. Człek ten NIGDY nie wszedł do mnie do mieszkania, nawet na chwilę (na zasadzie „zgarnij mnie po drodze”, gdy wybieraliśmy się na jakieś większe spotkanie). Początkowo myślałam, że chodzi tu o jakieś, nieszkodliwe w sumie, archaiczne zasady – coś w rodzaju szacunku dla niezamężnej koleżanki. Ale, kiedy głębiej się nad tym zastanowić, rzecz cuchnie niewypowiedzianą sugestią, że gdy tylko męska stopa przekroczy próg damskiego mieszkania, zaraz COŚ się wydarzy. A to uwłacza ludzkiej godności – niezależnie od płci. Wstyd.
DYGRESJA: Przy okazji, w imieniu własnym i znanych mi singielek: drodzy panowie (koledzy / mężowie koleżanek / bracia i kuzyni tychże / i wszyscy inni bliżsi i dalsi znajomi), NIE jest tak, że będąc wolnymi kobietami automatycznie nastajemy na Waszą cnotę! Szczerze mówiąc, wizja intymnego spotkania z Wami bywa dla nas nawet… nieprzyjemna, choć na co dzień jesteście miłymi i sympatycznymi ludźmi. Do tego trzeba (tak zwanej) „chemii”, a gdyby się pojawiła, na pewno byście o tym wiedzieli. KONIEC DYGRESJI
D) Kiedy Sebastian poniżał mnie publicznie lub szmacił prywatnie wstydziłam się nie dlatego, że robił ze mnie idiotkę. Byłam zażenowana jego prostactwem i chamstwem.
Przykłady można by mnożyć, ale jest prawie druga nad ranem, więc odpuszczę. Jestem przekonana, że problem wstydu za kogoś nie dotyczy tylko mnie i Marianny. Jak z tym żyć?
Nie żyć. Nie namawiam jednak nikogo do dobrowolnego rozstania się ze światem. Namawiam za to do dobrowolnego rozstania się ze wstydem za ludzi, którzy sami powinni czuć się zażenowani z powodu własnych zachowań, czy przekonań (albo ich braku – co czasami powinno być jeszcze większym powodem do wstydu).
Pewnie, że nie jest to łatwe, ale warto. O, jak bardzo warto!!
Zatem: Let go! Puść! ( a także: Daj sobie siana! Chrzań to! Don’t give a f***! Miej to w ….! – każdy może sam wybrać sobie „mantrę”, niekoniecznie z powyższego zbioru – byle skuteczną i w temacie).
Jak miło nie obciążać sobie zwojów*) tym, co wyprawiają inni
*) mózgowych
Komentarze
Prześlij komentarz