Klucz do Wolności

Obraz suju z Pixabay

Dziś będzie osobiście.

Trzymam w ręku klucz. Nie taki ładny, jak na zdjęciu powyżej. Taki zwyczajny. Trochę, jak ten:

Obraz mastersnajper z Pixabay

Tyle, że mój jest bardziej wytarty. I tak naprawdę nawet nie jest mój, tylko Lidki. To ona wychowała się w mieszkaniu, które ten klucz otwiera. To ona spędziła tam kilkanaście lat życia - tych wczesnych, czyli najdłuższych (z wiekiem lata staja się coraz krótsze, prawda?). To w jej mózgu matrycę domu stanowi to właśnie mieszkanie. Ja tylko przemknęłam przez nie trzyletnim tranzytem. Dzięki wielkiemu sercu Lidki, to tam - wraz z Franciszkiem - mogliśmy mieć dom, kiedy nasz własny przestał pełnić swoją funkcję, stając się terenem działań wojennych. To tam dochodziliśmy do siebie po trudnych chwilach. To tam uczyliśmy się spać spokojnie, śmiać z głupot i rozmawiać o wszystkim, bez obawy, że ktoś nas zastraszy, zgnoi, podsłucha...
To tam uczyliśmy się życia na Wolności.

Z tym słowem na "W"jest podobnie, jak z tamtym na "M" (oznaczającym kochanie) i innymi Wiekimi Pojęciami: są zajechane na amen nadużyciami oraz nieporozumieniami wynikającymi z faktu, że każdy niby wie, co znaczą, ale trochę inaczej je definiuje.

Są oczywiście proste i jednoznaczne przykłady zastosowań. Kiedy ktoś siedzi w więzieniu, to chce wyjść na wolność. Proste. Kiedy ktoś żyje w państwie objętym dyktaturą, to - o ile w ogóle jest tego faktu  świadom - marzy o wolności. Też proste. Są też przypadki indywidualne, ale zrozumiałe dla otoczenia i przez spore grupy podzielane: wyprowadzenie się od rodziców (szczególnie z perspektywy przeciętnego nastolatka 😀), wyjście ze związku, który nas niszczył, własne mieszkanie, rezygnacja z nielubianej pracy, osiągnięcie progu dochodów dające swobodę codziennych (i niecodziennych ) decyzji, podróże... Dla każdego z nas wolność w powyższym rozumieniu ma nieco inną twarz, ale jest ogólnie rozpoznawalna.

Ale są też przypadki, gdy robi się zamieszanie, gdyż punkt widzenia totalnie zależy od punktu siedzenia. Na przykład kiedy ktoś nadużywa (w sumie wszystko jedno czego: cukru, hazardu, wódy, nikotyny, czy heroiny), to rzecz się już komplikuje, bo z jego własnej perspektywy (przynajmniej zanim nie rąbnie oczadziałym łbem o grunt i załapie, gdzie jest) wolność polega na tym, że może brać / grać / palić, etc. dowolnie dużo i często, z perspektywy otoczenia natomiast, delikwent jest zwykłym niewolnikiem. Co więcej, warunkiem wolności byłoby permanentne rzucenie w diabły tego, co tak bardzo lubi, czyli ograniczenie jego wol... no właśnie!

Żeby było ciekawiej, o ile gość ma wystarczającą motywację, wielkie zasoby silnej woli oraz wsparcie z zewnątrz i udaje mu się pokonać demona, to perspektywa się odwraca. On sam (lub ona sama - wszak nałogi nie są męską domeną) uważa, że jest wolny, podczas gdy otoczenie, a przynajmniej jego część, widzi limity, które nasz odrodzony musiał sobie narzucić, w ramach których musi funkcjonować i czasami otoczenie postrzega je jako ograniczenie wolności!

Tyle tylko, że za tym akurat ograniczeniem stoi DECYZJA, podjęta przez naszego -lika, -mana, czy -istę. Jego WYBÓR.

Właśnie.

Wybór, to wolność. Tam, gdzie nie ma wyboru, nie ma wolności.

Wybór określonej ścieżki zawsze wiąże się z jej plusami i minusami, z jej profitami i ograniczeniami. Bo ograniczenia są zawsze. I wszędzie. Pytanie tylko, KTO dokonuje wyboru. Bo jeżeli to ja decyduję się na jakąś drogę, to biorę ograniczenia w zestawie i zwykle nie narzekam (a przynajmniej nie za bardzo 😏 ). Gorzej, jeżeli to ktoś mi je narzuca, bez mojej zgody. Wtedy pojawia się bunt przeciwko ograniczeniom 😈. I pół biedy, jeżeli ten bunt się pojawi. Cała bieda, jeżeli żyjemy sobie w coraz ciaśniejszej klatce, kompletnie nie zdając sobie sprawy z tego, że coś nas uwiera, ciśnie i zabiera tlen.

Taką klatką bywają powszechne przekonania, które - z założenia nieszkodliwe, a nawet potencjalnie rozwojowe - kiedy przyswajane są bezmyślnie, na zasadzie owczego pędu, mogą zadusić. Może nie fizycznie, ale ludzik pędzący bezrefleksyjnie za resztą stada często ma problem, że niby wszystko jest jak trzeba, tylko "jakoś nic go nie cieszy". Hmmm...

Pracując we współczesnej korporacji, jestem otoczona młodymi, brodatymi (w przypadku kobiet miejsce brody zajmuje starannie dobrana fryzura, żelowe paznokcie oraz piękne, długie rzęsy) sportowcami, którzy na co dzień zamieszkują siłownię, a w okresie urlopowym obowiązkowo podróżują do miejsc egzotycznych. I teraz najważniejsze: nie neguję tego! Dbanie o urodę jest ok (sama przecież uprawiam różne fryzjersko / kosmetyczno/ mani/pedi-sztuczki!). Testosteronowe zarastanie też ok. Sport jest ok (to, że przewijającym się przez moje wypowiedzi stwierdzeniem jest sport szkodzi wynika nie tyle z autentcznego przekonania o szkodliwości zorganizowanego ruchu, co z wrodzonej przekory). Podróże są ok.

Myślę, że ważne jest, by jedno, czy drugie wynikało z wyboru, a nie z potrzeby niewyróżniania się ze stada. By było wyrazem wolności, a nie poczucia lęku przed brakiem akceptacji zalanego endorfinami oraz owczym pędem otoczenia. Sama mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy wstają bladym świtem, by coś tam potrenować, którzy wyznaczają sobie jakieś cele, do których dążą, którzy potrafią przezwyciężyć lenistwo, gorsze dni, spadek motywacji itp., ale strasznie mi szkoda takich, którzy robią to wszystko, by ZAISTNIEĆ, by zostać zauważonym, by ich niedopieszczone ego znalazło choć namiastkę ukojenia. To już nie jest wybór. To jest rozpaczliwe łapanie się czegokolwiek, co sprawi, że taki człek poczuje się ważny i wartościowy.

Analogicznie z podróżami: cudnie, że ludzik pracujący uczciwie przez rok cały może posmakować luksusów w ciepłych krajach. I dopóki o to mu chodzi - nie mam zastrzeżeń, wręcz popieram rękami, nogami i każdym zwojem mózgowym! Znam też podróżników - pasjonatów, którzy zapuszczają się w miejsca mocno egzotyczne wyłącznie z nieodpartej potrzeby zapuszczania się. To ich swędzacym podeszwom zawdzięczam najciekawsze, najpiękniejsze opowieści, ilustrowane bajkowymi zdjęciami. I jestem im za to niezmiernie wdzięczna, gdyż czuję, jakbym sama tam była, choć osobiście nie przepadam za opuszczaniem aktualnego miejsca zamieszkania (czytaj: własnego grajdołka) dalej, niż na Pol'and'Rock Festival (zwany Przystankiem Woodstock). Za to leciuchno pogardzam tymi, którzy pojadą w krainy dalekie i egzotyczne tylko po to, żeby potem przy każdej okazji wymieniać "zaliczone" miejsca tonem nonszalanckim, regulując ton głosu w taki sposób, by do wszystkich obecnych dotarło, gdzie byli (i co widzieli).


Według mnie istotna jest spójność własnych potrzeb i pragnień z tym, co robimy. Każdy ma swój własny, unikalny klucz do wolności: dla jednego będzie to wiatr we włosach podczas porannego biegu, dla drugiego - widok z okien samolotu, dla trzeciego - niski, miarowy dźwięk widlastego silnika ukochanego Harleya, a dla jeszcze innego (włącznie z autorką tych wynurzeń) - możliwość spędzenia całego dnia w pidżamie, snując się między komputerem a fotelem, z pyszna kawą/herbatą w jednej, a słowem drukowanym w drugiej ręce. Mój prywatny klucz do wolności otwiera niezliczoną ilość światów, wszechświatów i myśli, które mieszkają regale z książkami, a także...
Obraz dh creative z Pixabay

...tych kłębiących się pod czaszką, którymi mogę zapełnić czystą kartkę lub ekran komputera. I które mam zawsze przy sobie 😊.




Komentarze