![]() |
- Maju, nie da rady - śmieje się. Gwiazdki są bardzo daleko. I wcale nie są małe. To ogromne kule gazowe...
Tu następuje wykład o tym, jak wygląda kosmos, że Droga Mleczna, to w żadnym wypadku nie ulica, na którą ktoś wylał mleko i - co przeraża mnie najbardziej - że Ziemia nie jest płaska.
- Tato, ale my zaraz spadniemy! - chce mi się płakać. - A Ziemie wcale nie jest okrągła! Zobacz!! - pokazuję pod nogi na PŁASKI chodnik.
- Majeczko, nie spadniemy tak samo, jak nie spadliśmy do tej pory. Ziemia nas mocno przyciąga. Bardzo, bardzo mocno! Tak mocno, ze jeszcze nikt nigdy z niej nie spadł. I jest okrągła. Popatrz... - Stefan zatrzymuje się pod jakąś latarnią, gdzie jest kawałek udeptanego gruntu i patykiem rysuje dość duży okrąg, zaznaczając na nim niewielki odcinek - ...widzisz? Ten mały kawałeczek wydaje się prosty. Płaski. A my widzimy jeszcze mniejszy kawałeczek Ziemi...
Nie przejmował się tym, że przemawia do nieletniego barbarzyńcy. Zapomniał o Zasadach Wychowania. Po prostu mówił, co wie w taki sposób, żeby dziecko zrozumiało. I zrozumiało. I pokochało fizykę.
* * *
- Mamuś, to co ja mam zrobić?! - szesnastoletniej Majce zawaliły się plany na przyszłość.
W wyniku konsekwentnego obiboctwa mój "aparat matematyczny" zdegradował do poziomu absolutnie podstawowego i nie był już w stanie unieść odpowiedzialności za opis zjawisk fizycznych. Ja z kolei byłam zbyt uparta i "honorna", żeby coś z tym zrobić (tzn. wziąć do uczciwej pracy - jeszcze nie było za późno), gdyż wychodziłam z założenia, że matematykę albo się rozumie = umie, albo nie. W związku z tą teorią żadna "nauka" w przypadku czegoś tak cudownie logicznego nie wchodziła w grę, byłaby bowiem tanim kujoństwem. A tanim kujoństwem gardziłam bezgranicznie. Konsekwencją stała się konieczność rezygnacji ze starannie wypielęgnowanego planu, by w przyszłości studiować fizykę.
- A co chciałabyś robić? - zapytała Anna Pawłowska, podnosząc oczy znad swojej zawodowej papierologii.
- Nie wiem! Chciałam fizykę, ale nie mam talentu do matematyki!
- Dziecko, to chyba nie o talent chodzi. Masz przecież zdolności matematyczne. Może tylko trzeba jakieś korepetycje, żeby nadrobić zaległości...?
- Nie! Żadnych korków!! Albo się ma talent, albo nie. Ja najwyraźniej nie mam! - histeryzowałam.
Mama dobrze wiedziała, że żadne racjonalne argumenty w tej sytuacji nie zadziałają. Zamiast tego spędziła cały rok szkolny współtworząc ze mną telenowelę pod tytułem "Kim mam zostać?!". Spektrum było imponujące: od aktorki czy piosenkarki rockowej (przy kompletnym braku umiejętności utrzymania jakiejkolwiek melodii), poprzez pisarkę, poetkę, filozofa, psycholożkę, aż po nauczycielkę. Pozostawała jeszcze kwestia nauczanego przedmiotu - skoro nie fizyka, czy matematyka. Może historia? A może polski? O, polski byłby fajny. Lubię polski! A może angielski? Dopiero zaczęłąm się go tak naprawdę uczyć, ale ci angliści, to taka fajna grupa... A, że płace nauczycielskie słabe? Można przecież dorobić! Korepetycjami. Albo - już wiem! Będę tłumaczyć książki i tak sobie dorobię!!
Nigdy, nawet na moje wyraźne prośby, Mama nie udzieliła mi definitywnej
odpowiedzi na pytanie tytułowe. Za to z anielską cierpliwością rozważała
za i przeciw wszystkich pomysłów, jakie wypluł umysł jej córki. Pomysł odziedziczenia rodzinnej klątwy ("Obyś cudze dzieci...") niespecjalnie jej się podobał, ale kiedy zdawałam na anglistykę (specjalizacja nauczycielska była wówczas jedyną możliwą na tym kierunku), kibicowała, podtrzymywała na duchu, wspierała, kiedy chciałam rzucać studia, bo przeraziło mnie pierwszoroczne "sito", a z okazji obrony mojej pracy magisterskiej urządziła święto.
A przecież powinna "wysłać mnie" na Studia-Które-Zapewniłyby-Mi-Przyszłość. Tylko jaką? Może bardziej zamożną, ale czy szczęśliwą?
* * *
- Mama, mogę? - niespełna dwuletni Franek pokazuje zjeżdżalnię, której próg startowy znajduje się na wysokości mojej wyciągniętej w górę dłoni. Biorąc pod uwagę fakt, że czubek głowy noszę 176 cm od ziemi, ta zjeżdżalnia była zdecydowanie za wysoka dla człowieka, którego oczy znajdowały się w okolicach moich ud. Nabierałam właśnie powietrza, żeby wytłumaczyć Młodemu, dlaczego nie wolno mu jeszcze skorzystać z uroków tej części dziecięcego poligonu, kiedy Tato (który akurat wpadł z wizytą) złapał mnie za nadgarstek.
- Pozwól mu - szepnął mi do ucha - tylko idź z nim. Pokażesz mu, jak to się robi, zjedziesz parę razy z nim, a potem go już tylko asekuruj.
W ten sposób Franciszek został najmłodszym użytkownikiem śliskiego podwórkowego kolosa, choć przez długi czas zjeżdżał na moich kolanach, a później "na robala" (na brzuchu, nogami w dół).
- Pani mu pozwala?- dziwiły się starsze dzieci.
- Tak - uśmiechałam się trzymając rękę za plecami wspinającego się z małpią sprawnoscią po stopniach zjeżdżalni "mojego" Młokosa (na wypadek, gdyby coś poszło nie tak i próbował fiknąć do tyłu). - On wie, jak to robić bezpiecznie.
Yyyy.... 😉
Kocham ich bardzo, ale ideałów nie ma!
Co ja się musiałam nawalczyć o niepodległość! Poczucie bezpieczeństwa mojej Mamy było zwykle wartością dążącą do zera, w związku z czym pozwolenie na pierwsze samodzielne wakacje mogłoby nie nastąpić do dziś, gdyby nie Mama Leny, mojej Przyjaciółki z ogólniaka, która (sama zaprawiona w bojach starszymi dziećmi) jakimś cudem przekonała Annę P. do wydania mi zezwolenia na tygodniowy wyjazd do Kazimierza nad Wisłą w towarzystwie czterech innych siedemnasto- i osiemnastolatek. Było bosko, ale i tak musiałam codziennie meldować się przez telefon (teraz to normalne, ale wówczas tylko ja byłam tak "uwiązana": to była moja cena wolności). Do dzisiaj piszę do Mamy sms-a, kiedy wrócimy z Frankiem z nocnego koncertu, a i od Młodego wymagam nieustannej telefonicznej czujności połączonej z meldowaniem się co jakiś czas, kiedy jedzie gdzieś beze mnie. Norma, czy paranoja?
Mój Tato z kolei uwielbia się ścigać. Mało tego - musi wygrywać, a jeżeli sam nie bierze udziału w wyścigu, to przynajmniej jego koń musi być najlepszy. To on, kiedy dostawałam czwórkę pytał "a czemu nie piątka?" (i to wyłącznie dlatego, że szóstki wprowadzono później!). Buntowałam się i broniłam przeciwko takiemu traktowaniu. Do dziś z aktywności fizycznych uznaję tylko jogę, gdyż z założenia nie ma w niej współzawodnictwa. Franciszka uczę, że oceny są sprawą umowną i nie należy przywiązywać do nich wagi (w odróżnieniu od rzetelnej wiedzy na dany temat i - przede wszystkim - umiejętności krytycznego myślenia). A jednak zdarza mi się wkurzać na siebie, kiedy popełnię błąd lub zrobię coś wprawdzie dobrze ale nie "najlepiej". Perfekcjonizm strasznie trudno wykorzenić, chociaż jestem już na dobrej drodze. A całą teorię z nieważnymi ocenami prawie szlag trafił kilka lat temu, kiedy spuchłam z dumy i niemal obrosłam w pióra na wieść o tym, że Franciszek został najlepszym uczniem w gimnazjum.
Rodzice: błogosławieństwo i przekleństwo. Źródło naszej siły ale i przyczyna niejednego kompleksu. I nie piszę tu o zjawiskach mocno patologicznych. Piszę o zwykłych ludziach, którzy mają zwykłe dzieci i po prostu chcą je dobrze wychować. Chcą dla nich jak najlepiej. Chcą, żeby były Kimś.
* * *
W ubiegłym tygodniu, 25 lipca, zmarł Jesper Juul - wspaniały duński pedagog. Jego teorie, stanowiące podwaliny współczesnego podejścia do wychowania, nadal - niestety- zadziwiają wielu z nas. Bo ludziom nie mieści się w głowach, jak wychować dziecko bez kar i nagród. Bo ludzie wyobrażają sobie wychowanie jako proces podobny do tego na taśmie produkcyjnej, gdzie montuje się poszczególne części, by w efekcie uzyskać określony produkt. Dziecko jedzie sobie od momentu urodzenia na takiej wirtualnej "taśmie" a rodzice i nauczyciele mają za zadanie odpowiednimi bodźcami ukształtować je na produkt zwany Kimś. Najlepiej Kimś Mądrym i Ważnym. Takim, jakie chcą je widzieć Rodzice.
Rodzice!
Nieważne, czego chce dziecko. Co ono wie?! Przecież ono jeszcze nie ma prawa nic wiedzieć!!
Jasne. A potem takie dorosłe spięte dziecko, uwięzione w swoim garniturze i gabinecie, zawsze gotowe na "odpowiedź na szóstkę", nie może spać, bo coś tam zrobiło nie do końca doskonale i teraz się męczy. Albo wręcz choruje, bo ludzie tylko udają, że go słuchają, a gdy tylko odwróci wzrok, robią swoje. Tak nie można! Przecież to ono MA RACJĘ! Dlaczego nikt tego nie rozumie? Pyta kołczów, a oni mu dostarczają gotowe teorie na temat nawiązania relacji w podwładnymi. Więc biedactwo rozpaczliwie rzuca suche żarty w kierunku tych swoich podwładnych, żeby
nawiązać z nimi jakąś namiastkę ludzkiego kontaktu, po czym sprawdza,
czy na pewno wszyscy się roześmiali. Wszyscy się śmieją, ale dziecko wie, że coś tu nadal nie gra, że ten śmiech jest jakiś inny, niż ten, który słyszy, kiedy są sami - wolni od jego kontrolującego wzroku.
Takie dorosłe dziecko zawsze nienagannie wygląda: ma wyprasowaną koszulę, zapięte wszystkie guziki i wypastowane buty. Jeżeli jest dziewczynką, makijaż doskonale podkreśla jej urodę a długość sukienki zawsze jest odpowiednia do okoliczności. I chociaż na zewnątrz prezentuje pogodną twarz (oczywiście bez tego kretyńskiego szczerzenia zębów!), w środku takiego dzieciaka coś wrzeszczy do rodziców, do znajomych, do świata: ZAUWAŻ MNIE!!! I robi sobie takie nieszczęście tysiące doskonałych selfiszczy na tle wieży Eiffela / piramid egipskich / Manhattanu / egzotycznych zwierząt na safari / modnych knajp / paryskich pokazów mody. Upamiętnia swoje nóżęta na modnej plaży, czy na jachcie i publikuje je na wszystkich dostępnych face-insta-snap. Te wszystkie doktoraty i profesury, wygrane zawody sportowe i olimpiady naukowe, sukcesy, medale i puchary...
Nie ma w tym absolutnie nic, nic złego, jeżeli prawdziwą treścią tych fotograficznych, fizycznych, czy też intelektualnych ekscesów nie jest komunikat: zobacz, jakie jestem doskonałe!!
Doceń to i zazdrość mi!!
Bo jeżeli mi pozazdrościsz, to samo wreszcie uwierzę, że jestem szczęśliwe!
Dziecko, które całym swoim dorosłym życiem musi udowadniać, że jest KIMŚ, zawsze usprawiedliwi swoją wędrówkę po trupach jakimś wyższym celem. I nawet samo w to usprawiedliwienie uwierzy (a przynajmniej tak mu się będzie zdawało). Tyle tylko, że na tej drodze trupów coraz więcej, a cel coraz dalej. Bo ten, do którego dotarło, nie daje poczucia Kimsiostwa. Więc pewnie to nie był ten właściwy. Więc trzeba iść do następnego. Kolejne trupy, kolejne cele, a nieboraczek jak nieszczęśliwy był tak jest, i na dodatek coraz mniej ludzi go lubi,
więc ma żywy dowód na to, że ludzie są źli, życie to walka, przetrwają najsilniejsi, więc trzeba po tych trupach dalej... Aż wreszcie będzie Kimś.
* * *
A Jesper Juul, heretyk jeden, twierdził że dzieci nie potrzebują wychowania!
To czego potrzebują?
Według pana Jaspera: świadomego, przyjaznego przewodnictwa.
I ja się z nim zgadzam. Przecież chyba wszyscy rodzice tego świata, nawet ci fanatycznie przywiązani do Tradycyjnego Modelu Wychowania (z klapsem-co-przecież-nie-jest-biciem w roli głównego i ostatecznego argumentu), muszą przyznać, że dzieci niekoniecznie słuchają, co każemy im robić, za to konsekwentnie naśladują nasze działania. No właśnie. Skoro naśladują, to potrzebują dobrego wzorca, mądrego przewodnika. Pomyślcie. Chcecie pomóc Waszemu dziecku w rozwoju, czy chcecie je tresować? Chcecie człowieka, czy nieszczęśliwego robota zaprogramowanego kijem i marchewką na jakieś Wasze cele, których Wam nie udało się osiągnąć.
Chcecie, by Wasze dziecko było Kimś?
Brawo!
Ono z pewnością będzie Kimś.
ONO JUŻ JEST KIMŚ.
Teraz. W momencie narodzin. W wieku roku, dwóch lat, trzech, piętnastu. Jest kimś. Jest człowiekiem. Fakt: nie wszystko wie, nie wszystko umie. Ale wy też nie wszystko umiecie i nie wszystko wiecie. Więc zejdźcie z cholernych piedestałków i pokażcie Maleństwu, co ma robić, żeby być szczęśliwe! Bo Kimś już jest.
Pokażcie mu, że można cieszyć się z drobnych rzeczy. Pokażcie mu przyjaźń. Pokażcie mu miłość. Pokażcie mu odpowiedzialność. Pokażcie, że zmiany są nieuniknione i - z odpowiednim podejściem - mogą nas rozwijać. Pokażcie mu, jak być odważnym, jak być silnym i jak okazywać słabość. Pokażcie mu, jak okazywać gniew, żeby nie ranić innych. Pokażcie, że błędy i porażki są normalną częścią rozwoju. Pokażcie mu prawdziwe życie, a nie jakąś sztucznie wykreowaną rzeczywistość. Bądźcie z nim, zamiast nim kierować.
* * *
I jeszcze jedno: dorosłe dzieci - zejdźcie z rodziców! W większości przypadków starali się jak mogli. Umiesz lepiej? Super! Pokaż to w relacji z własnymi dziećmi, z innymi ludźmi! Ale przestań się nad sobą rozczulać. O ile nie przeżyłeś / nie przeżyłaś traumy, dasz sobie radę. Nie musisz zapominać, ale po co wracać i rozkminiać? Puść to, co Cię dręczy, wyciągnij wnioski i postępuj inaczej, niż postępowano wobec Ciebie. Koniec końców, miałeś / miałaś wtedy 2, 5 16 lat. Teraz masz 20/30/50 i nadal jojczysz. Nie szkoda Ci czasu?
A jeżeli było bardzo trudno? Jeżeli nie umiesz normalnie funkcjonować? Przeszłości nie zmienisz, ale za to przyszłość jednak trochę od ciebie zależy. Jeżeli nadal bardzo boli - idź do terapeuty. Będzie przez chwile bolało jeszcze bardziej, ale zastrzyki, czy operacje też raczej nie łaskoczą, ale za to potem jest lepiej, łatwiej, przyjemniej. Warto.
I najważniejsze: nie musisz nic nikomu udowadniać. Nie musisz być VIP-em, żeby być szczęśliwym człowiekiem. Jesteś Kimś.
A Kim?
Ty mi powiedz.
* * *
Komentarze
Prześlij komentarz