Weekend pustelnika

Obraz Harald Matern z Pixabay
Sporo się ostatnio działo.
A właściwie sporo się ostatnio NIE zadziało, utknęło, zablokowało, padło.
O tym, że życie pomachało mi przed nosem szansą powrotu do ukochanego zawodu, po czym błyskawicznie zamieniło rzeczoną szansę na wyprostowany środkowy palec - już pisałam. Nie będę zatem przynudzać.

Ponadto, ojciec Franciszka, który od prawie roku roku bawił się ze mną, a później i sądem rejonowym w chowanego (z dodatkowymi atrakcjami w postaci nagłych i niespodziewanych występów reprezentującego go adwokata - coś w stylu Spider Mana w todze, z tym, że tamten oryginalny jest postacią pozytywną), ostatnio po raz kolejny uznał, że alimenty, to dobrowolny datek, którego można z łatwością uniknąć. Bo można. I żadne dobre zmiany tego faktu realnie nie zmieniły. Nie chce płacić - nie płaci. I nikogo nie obchodzi, skąd taki biedaczyna ma kasę na adwokata. Brawo tatusiu - w sam czas, kiedy trzeba kupić podręczniki i inne takie... "drobiazgi"!!

Jakby tego było mało, proces pozbycia się mojego największego wrzodu na psychice - naszego byłego "domu" - przechodzi jedno zatwardzenie za drugim. Jak tak dalej pójdzie, chałupa zdąży zamienić się w ruinę. Czarna wizja głosi, iż zostanę z kredytem absolutnie mnie przerastającym, gdyż trzynaście lat temu nie zwróciłam uwagi na małe słówko "solidarnie" w umowie z bankiem, a także - na charakter współkredytobiorcy, każący mu unikać jak ognia wszelkiej odpowiedzialności, ze szczególnym uwzględnieniem zobowiązań finansowych. W sumie teoretycznie nie jest źle: jest klient, jest "wola sprzedaży", tylko żadnych konkretnych kroków nie ma. Bo po co się spieszyć? Nie oszukujmy się: nie będąc nikim Ważnym, ani córką/żoną/matką nikogo Ważnego, a także nie posiadając większej ilości dóbr materialnych, którymi mogłabym wynagrodzić Ważnych - jestem nikim. Literalnie - nikim. Moje miejsce jest na samym końcu sądowo-prawniczego łańcucha pokarmowego.
Noooo.... Za błędy się płaci i takie tam...
Tyle, że ja już sporo zapłaciłam. I to nie tylko finansowo. I po prostu nie mam więcej!
Koniec, finito, szlus!!
Game over.

Obraz Pete Linforth z Pixabay

W tym "radosnym" nastroju postanowiłam urządzić sobie weekend pustelnika. Taki, w stylu: pidżamka, ciepła herbatka, sporo zdrowego i niekoniecznie zdrowego żarła oraz (a raczej przede wszystkim) orgia książkowo-filmowo-serialowa. Franciszek zgłosił gotowość do udziału w projekcie, w głowie już rodził mi się pomysł na zachwycające menu, które nie zrujnuje kieszeni i w ogóle atmosfera zaczęła robić się już w środku tygodnia taka w stylu byle-do-piątku!

 Uważaj, o co się modlisz, bo może się spełnić! 😁

W środę poczułam pierwsze dreszcze, drapanie w gardle i charakterystyczne łamanie w kościach. Na ból głowy nie zwracałam już uwagi - towarzyszył mi wiernie od kilku dni (Dziwne nie jest - przy tym stresie! Ibuprom, więcej kawy i do roboty!!). Zaopatrzywszy się w pobliskim sklepiku w sporą ilość ssaków do gardła i innych *pexów, w miarę sprawnie kontynuowałam pracę. W czwartek rano, kiedy ubierałam trzeszczące kości, pomyślałam, że - o ile draństwo się przez weekend nie wycofa - będę musiała chyba umówić się w poniedziałek z lekarzem. Tiaaa...
Kilka godzin później wyprawa do toalety skończyła się już przy biurku. Na podłodze. Za szybko wstałam i... ocknęłam się z zatroskanymi obliczami "mojej" grupy nad sobą. Udało mi się wyperswadować im pomysły w stylu "karetka", "szpital", "przychodnia" i "do domu" w zamian za obietnicę, że przy podobnym samopoczuciu kolejnego dnia pójdę grzecznie do lekarza.
Do lekarza. 😬
Znowu będzie trzeba rozkminiać, czy to, co mam tym razem na recepcie ma mi rzeczywiście pomóc, czy też jest losowym, aktualnie modnym wśród medyków środkiem, zapisywanym prawie wszystkim na prawie wszystko. Nie chcę brać antybiotyku "na wszelki wypadek" ani sterydów "bo szybciej przejdzie". Nie chcę walczyć z tym, co atakuje organizm wyjałowiony z własnej flory bakteryjnej po niekoniecznie niezbędnej kuracji. Ale też nie chcę się wymądrzać i zrezygnować z tego, co może naprawdę pomóc. W poprzedniej przychodni znano moje podejście i kiedy słyszałam: "tym razem weź, bo to konieczne", wiedziałam, że to konieczne. A tu - nowy lekarz. Zagadka. Zobaczymy.

Wszystko jest po coś.
W piątek obudziłam się na tyle obolała, że pomysł wyjazdu do pracy wydał się absurdalny. O dziwo, bez problemu zarejestrowałam się w lokalnej przychodni. Lekarz, wyglądający jak bardzo dorosłe dziecko Mistrza Yody z elfem, emanował spokojem i pogodą. Po pierwszej wymianie zdań dotarło do mnie, że ten człowiek działa w zgodzie ze wszystkim, w co sama wierzę, że leczy pacjenta, a nie jego gardło czy głowę, i że mogę mu zaufać.
Poza zwolnieniem z pracy na najbliższe dni ("proszę koniecznie leżeć i dużo pić") i receptą, co do której miałam pewność co na niej jest po co mam to brać, dostałam zastrzyk spokoju i optymizmu. Doktor niejako "przy okazji" przypomniał mi bowiem o kilku istotnych elementach, które dotychczas trzymały mnie "w kupie" na życiowych zakrętach.

Weekend spędziłam więc między łóżkiem, kuchnią i kanapą. Mój organizm w takich sytuacjach popada w jedną z dwóch skrajności: albo odmawia jedzenia albo traci w tej kwestii opamiętanie. Tym razem padło na tę drugą wersję, zatem zamiast planowanej orgii kulturalnej odbyła się żywieniowa. Planowałam weekend jaskiniowca i dostałam weekend jaskiniowca. A, że spędziłam go na zmianę śpiąc i żrąc (sic! - to nie było jedzenie, to była walka!), to już detal. Widocznie tego właśnie potrzebowałam.

Udało mi się jednak uszczknąć coś z planowanych rozrywek: obejrzałam mianowicie (po raz... kolejny) Jedz, módl się, kochaj. Nie pamiętam, co oryginalnie było dla mnie pierwsze: książka, czy film. Możliwe też, że wówczas, w trakcie czytania pochłonęłam również ekranizację (wiem, że to dla niektórych zbrodnia i herezja całkowita, ale ja nawet kryminały potrafię czytać od ostatniej strony i wcale nie psuje mi to zabawy). Nieważne, co było najpierw. Ważne, że ta historia towarzyszyła mi przez najtrudniejszy etap w życiu: czytałam ją wówczas wielokrotnie, oglądałam "w kółko", budziłam się i zasypiałam przy ścieżce dźwiękowej. Teraz, po przerwie, wciągnęła mnie niczym portal do dawnego życia.
Obraz Frank Winkler z Pixabay

Przypomniała boleśnie, ale i słodko tamte uczucia: ogromny strach, ale i determinację do wyrwania się na wolność, żałobę po nieudanym małżeństwie, złość za głupio zmarnowany potencjał, ale i nadzieję na przyszłość. Cała ta petarda wróciła do mnie właśnie teraz z pełną siłą, dodatkowo wzbogacona o perspektywę "pięć lat później". Oraz o efekty dodatkowe: otóż wówczas, aby przetrwać i móc skutecznie walczyć o bezpieczeństwo Franka i własne, musiałam zablokować wszystkie niewygodne uczucia i reakcje. Na szczęście czuję się już na tyle komfortowo i bezpiecznie, że oglądając znane obrazy, uczciwie odpracowałam sporą część emocjonalnego syfu. Wspaniałe doświadczenie! Zamierzam powtórzyć. Jeżeli więc ktoś zobaczy mnie wkrótce z opuchniętą paszczą, to niekoniecznie znaczy, że trzeba mnie pocieszać, bo stało się coś okropnego, tylko, że właśnie pozbyłam się części balastu, który potencjalnie mógłby zmutować w raka, zawał, czy inne tego typu przyjemności.


Reasumując: gdyby moje życie było grą komputerową (lub jakąś starszą formą opowieści, jak film, książka, czy sztuka teatralna), właśnie trafilibyśmy na zbliżający się moment kulminacyjny (przynajmniej w danym epizodzie). Świat bohatera się rozpada. Mimo jego starań, zwyciężają siły przeciwników. Albo po prostu działa fatum: zły los wywołany jest przez wcześniejsze błędne decyzje protagonisty. On sam jest na etapie bezsilnej złości, o krok od poddania się losowi, broni się na oślep, głównie za pomocą sarkazmu. A ponieważ sił coraz mniej, zaszył się w jakimś bezpiecznym miejscu i poddaje regeneracji. A może i przemianie.

Tak. Jestem pustelnikiem. Nie tylko w ten weekend. Jak długo? Nie wiem.

Jaki będzie wynik tego, co dzieje się w mojej jaskini? Czy wróci beztroska i radość? Czy na dobre zostanę wrednym, sarkastycznym, złośliwym zgredem? Nie wiem.

Nic nie wiem.

Ale najwyraźniej to taki etap. Jaki będzie kolejny? Czy w ogóle będzie kolejny?

Nie wiem.
Obraz Karin Henseler z Pixabay

Komentarze