![]() |
Obraz Wokandapix z Pixabay |
...i tak oto 31 października pożegnałam się ostatecznie z firmą, w której spędziłam ostatni rok (oraz kwartał). Celowo piszę: z firmą, gdyż z Ludźmi mam nadzieję czasami się zobaczyć. A przynajmniej z tymi, którzy będą chcieli wypić ze mną jakąś kawę / piwko.
Od poniedziałku znowu uczę.
Podjęłam decyzję kompletnie niezrozumiałą dla Władców poprzedniego miejsca zatrudnienia. Nie dość, że zagranicznie brzmiącą, prestiżową- bądź co bądź - nazwę własną zamieniłam na jakiś niepozorny Zespół Placówek Oświatowych w małej mieścinie, nie dość, że z ośmiowyrazowej nazwy stanowiska, rozpoczynającej się od słowa "Specjalista" zostało mi teraz jedno: nauczyciel, co po wiosennych strajkach brzmi jak obelga, to jeszcze dobrowolnie zrezygnowałam z Całego-Pakietu-Świadczeń-Dodatkowych. Gwóźdź do trumny stanowiło wyjaśnienie Władcom, jakiego rodzaju Uczniów będę miała pod opieką. A kandydatami na Oxford bynajmniej oni nie są (co prawdopodobnie, choć w pewnym stopniu tłumaczyłoby w oczach Managementu mój krok): u części z nich stwierdzono bowiem niepełnosprawność umysłową, a część jest "zagrożona niedostosowaniem społecznym", czyli mówiąc po ludzku: niezłe z nich "Ziółka". Wniosek: muszę być konkretnie rąbnięta!
I chyba faktycznie tak jest.
Moja ostatnia praca nie była zła: wprowadzanie danych do systemu, monitorowanie i rozwiązywanie niezgodności. Spokój, cisza (przynajmniej w porównaniu ze szkołą, szczególnie podczas dyżuru na przerwie 😋), dobre wyposażenie biura, fajna Ekipa. A jednak to nie do końca moja bajka. Gdybym nie miała belferskiej przeszłości, to może nawet bym się wciągnęła i zidentyfikowała. Jednak moją zawodową rzeczywistość zdominowała tęsknota za tym specyficznym rodzajem działalności, gdzie stykamy się z realnym życiem w całej cudownej i brutalnej pełni, gdzie nie ma prostego przełożenia: akcja-reakcja, bo "czynnik ludzki" odgrywa dominującą rolę, gdzie codziennie wtaczamy głaz na górkę z myślą o tym, że pewnie i tak się stoczy, ale czasami zdarza się cud i głaz zostaje tam, gdzie go wtoczyliśmy lub nawet - siłą rozpędu inspiracji - toczy się dalej do góry.
W poniedziałek, kiedy dostałam do ręki dziennik (całe wieki nie miałam do czynienia z papierowymi, gdyż moja poprzednia szkoła posługiwała się już od kilku lat elektroniką), poczułam się jak z powrotem w domu po powrocie z jakiejś osobliwej delegacji. W tym dniu trafiła mi się wyjątkowo spokojna klasa: Dzieciaki, które wprawdzie nie mają nad wyraz lotnych umysłów, ale które wyglądają na dobrych ludzi. Po ceremoniach wstępnych zrobiliśmy maleńką powtórkę słownictwa związanego z rodziną. Jak to zwykle bywa w "nieśmiałych" grupach, na początku zajęć mowy nie było, żeby ktokolwiek odezwał się do mnie w jakimkolwiek języku. Pod koniec lekcji każde z nich powiedziało jedno, proste zdanie po angielsku. 😁
Tydzień upłynął pod znakiem poznawania Uczniów, ich możliwości i sposobu funkcjonowania. Nie czarujmy się: łatwo nie było. Mimo "efektu miesiąca miodowego" przeżyliśmy kilka potyczek. Nawet "starzy wyjadacze" w tej konkretnej pracy twierdzą, że nie da się przewidzieć wszystkich możliwych scenariuszy i przygotować się na nie. Moje dotychczasowe belferskie doświadczenie potwierdza tę teorię. Robię więc co mogę a efekty są różne. Korzystam z mądrych teorii ale uczę się na bieżących doświadczeniach. O SUKCESIE w rozumieniu korporacyjnym mowy nie ma. Ale w piątek usłyszałam od jednego Gościa, zdecydowanie Nie-Anioła:
Uczę. Zdaję sobie sprawę z tego, że przede mną niejedno trudne doświadczenie. A jednak czuję, że jestem tam, gdzie powinnam być: na swoim miejscu. Rzeczywistość, niczym puzzle złożyła się w dopasowaną całość.
Od poniedziałku znowu uczę.
Podjęłam decyzję kompletnie niezrozumiałą dla Władców poprzedniego miejsca zatrudnienia. Nie dość, że zagranicznie brzmiącą, prestiżową- bądź co bądź - nazwę własną zamieniłam na jakiś niepozorny Zespół Placówek Oświatowych w małej mieścinie, nie dość, że z ośmiowyrazowej nazwy stanowiska, rozpoczynającej się od słowa "Specjalista" zostało mi teraz jedno: nauczyciel, co po wiosennych strajkach brzmi jak obelga, to jeszcze dobrowolnie zrezygnowałam z Całego-Pakietu-Świadczeń-Dodatkowych. Gwóźdź do trumny stanowiło wyjaśnienie Władcom, jakiego rodzaju Uczniów będę miała pod opieką. A kandydatami na Oxford bynajmniej oni nie są (co prawdopodobnie, choć w pewnym stopniu tłumaczyłoby w oczach Managementu mój krok): u części z nich stwierdzono bowiem niepełnosprawność umysłową, a część jest "zagrożona niedostosowaniem społecznym", czyli mówiąc po ludzku: niezłe z nich "Ziółka". Wniosek: muszę być konkretnie rąbnięta!
I chyba faktycznie tak jest.
Moja ostatnia praca nie była zła: wprowadzanie danych do systemu, monitorowanie i rozwiązywanie niezgodności. Spokój, cisza (przynajmniej w porównaniu ze szkołą, szczególnie podczas dyżuru na przerwie 😋), dobre wyposażenie biura, fajna Ekipa. A jednak to nie do końca moja bajka. Gdybym nie miała belferskiej przeszłości, to może nawet bym się wciągnęła i zidentyfikowała. Jednak moją zawodową rzeczywistość zdominowała tęsknota za tym specyficznym rodzajem działalności, gdzie stykamy się z realnym życiem w całej cudownej i brutalnej pełni, gdzie nie ma prostego przełożenia: akcja-reakcja, bo "czynnik ludzki" odgrywa dominującą rolę, gdzie codziennie wtaczamy głaz na górkę z myślą o tym, że pewnie i tak się stoczy, ale czasami zdarza się cud i głaz zostaje tam, gdzie go wtoczyliśmy lub nawet - siłą rozpędu inspiracji - toczy się dalej do góry.
W poniedziałek, kiedy dostałam do ręki dziennik (całe wieki nie miałam do czynienia z papierowymi, gdyż moja poprzednia szkoła posługiwała się już od kilku lat elektroniką), poczułam się jak z powrotem w domu po powrocie z jakiejś osobliwej delegacji. W tym dniu trafiła mi się wyjątkowo spokojna klasa: Dzieciaki, które wprawdzie nie mają nad wyraz lotnych umysłów, ale które wyglądają na dobrych ludzi. Po ceremoniach wstępnych zrobiliśmy maleńką powtórkę słownictwa związanego z rodziną. Jak to zwykle bywa w "nieśmiałych" grupach, na początku zajęć mowy nie było, żeby ktokolwiek odezwał się do mnie w jakimkolwiek języku. Pod koniec lekcji każde z nich powiedziało jedno, proste zdanie po angielsku. 😁
Tydzień upłynął pod znakiem poznawania Uczniów, ich możliwości i sposobu funkcjonowania. Nie czarujmy się: łatwo nie było. Mimo "efektu miesiąca miodowego" przeżyliśmy kilka potyczek. Nawet "starzy wyjadacze" w tej konkretnej pracy twierdzą, że nie da się przewidzieć wszystkich możliwych scenariuszy i przygotować się na nie. Moje dotychczasowe belferskie doświadczenie potwierdza tę teorię. Robię więc co mogę a efekty są różne. Korzystam z mądrych teorii ale uczę się na bieżących doświadczeniach. O SUKCESIE w rozumieniu korporacyjnym mowy nie ma. Ale w piątek usłyszałam od jednego Gościa, zdecydowanie Nie-Anioła:
Paniiii, dobrze, że paniom dostaliśmy!
Uczę. Zdaję sobie sprawę z tego, że przede mną niejedno trudne doświadczenie. A jednak czuję, że jestem tam, gdzie powinnam być: na swoim miejscu. Rzeczywistość, niczym puzzle złożyła się w dopasowaną całość.
Kliknęło.
* * *
* * *
Wychodzi na to, że jeżeli człowiek bardzo coś polubił, to
powinien to robić. Proste, ale nie zawsze oczywiste. Chciałam spróbować
alternatywy. Spróbowałam. Tym pewniejsza jestem tego, jak chcę, by dalej
toczyła się moja, tak zwana "kariera" zawodowa. Lepiej późno, niż
wcale! 😏 Pewnie nie każdy wie, czego chce w życiu. Pewnie nie zawsze
jest w stanie utrzymać się z tego, co lubi. Czasami całe lata zajmuje
znalezienie tego, w czym czujemy się dobrze. Ale uważam, że ważne jest, by
szukać. By nie zgadzać się na coś, co nas niezbyt zadowala. Niekoniecznie
trzeba z tej okazji robić rewolucję. Ale już ewolucję gorąco polecam! A jak już znajdziemy to, co nas naprawdę "kręci", to forsa też jakoś się znajduje. Czasami trzeba na nią ciężej popracować, ale w momencie, gdy praca przynosi radochę, daje się to zrobić.
Z życzeniami, by i u każdego i każdej z Was
kliknęło.
Komentarze
Prześlij komentarz