Ziemniaczki dla Piortusia

Obraz StockSnap z Pixabay

- Co ty robisz, dziousko?
- Obieram ziemniaczki dla Piotrusia - odpowiedziała Babci czteroletnia Maja, metodycznie usuwając papierki z chińskich świecówek. 

Siedziałam w tym momencie okrakiem na taboreciku, pochylając się nad wiaderkiem "do piaskownicy", do którego wpadały kolorowe "obierki". Kim był Piotruś? Pojęcia nie mam! Prawdopodobnie jakąś formą małżonka, istniejącą wyłącznie w mojej wyobraźni, gdyż nie przypominam sobie kolegi o takim imieniu. Możliwe, że Piotruś był bohaterem jakiejś dziecięcej książeczki, którą mi wówczas czytano. Charakterystyczne: nawet w wyobraźnie nie byłam w "mężu" zakochana, nie kojarzę również "ślubu". Po prostu należało obrać dla niego ziemniaczki (tak, jak to robiła Babcia i Mama). Nadal pamiętam swoją dumę z tego, że jestem Dorosłą Panią i robię to, co wszystkie Dorosłe Panie.

I z tego właśnie uroczego dziewczątka wyrosła feministka. 😜 Jakim cudem?! 

Prawdopodobnie "zepsuto" mnie wychowaniem. Jak już kilkakrotnie wspominałam, nikt z mojej rodziny nie wychowywał mnie "na żonę" (tu złośliwcy zatryumfują: właśnie widać!). Wymagano ode mnie nauki (skutecznie) i utrzymania pokoju w porządku (nieskutecznie). Nikt nie bronił mi spotkań z kolegami, a później z "chłopakami", ale też nikt nie wciskał mi kitu o żoninych obowiązkach. Żeby oddać sprawiedliwość: nikt też nie wychowywał mnie na buntowniczkę. Samo się stało 😏.

Od opisanej powyżej sceny minęło czterdzieści lat. W zasadzie post o damsko - męskim podziale obowiązków wydawać się może anachroniczny i niepotrzebny. A jednak. Nadal facet w kucharskim fartuszku staje się bohaterem narodowym (a także - choć na szczęście coraz rzadziej - obiektem drwin nietkniętych ewolucją kolegów). Bo gotuje. Czyli robi to, co przeciętna babeczka. Natomiast ta sama babeczka wymieniająca koło w samochodzie usłyszy, ze jest "babochłopem", "feministką" i "nie chce pomocy". (Tak serio, to czasami chce, tylko nie ma ochoty o nią prosić a potem rokrocznie przypominać).

Tak, wiem, że jadę na stereotypach, ale rozejrzyjcie się wokół. Nawet rozgarnięci kolesie, którzy otwarcie przyznają, że nie ma w tym względzie sprawiedliwości i że dziewczynom bywa znacznie trudniej, jakoś lepiej rozumieją koleżanki, niż własne żony. Oczywiście zmiany zachodzą, ale nadal przed świętami, to kobiety (w większości) dwoją się i troją, podczas gdy ich mężowie (w większości) mają misję: choinka-karp-mycie samochodu. 

Znając życie ktoś mi zaraz wypomni, że w moim związku jak-najbardziej-małżeńskim, to ON gotował i piekł, a także mył samochód. Zgadza się. Robił to wszystko. Niemniej ja w tym czasie nie leżałam rozsiewając zapach perfum, tylko uganiałam się za gotówką, wykonywałam prace porządkowe w stylu "stajnie Augiasza" (z braku rzek Alfios i Penejos sprawa z góry skazana na porażkę, jednak porównując stan początkowy i końcowy - dokonywałam małego cudu) oraz "robiłam za kuchcika" (na własne życzenie - kierownictwo prac kuchennych obciążone było bowiem zbyt dużym ryzykiem wybuchu wojny domowej).

Nie twierdzę, że pomysł gotowania przez kobiety jest zły. Sama chętnie - jakem wegetarianka! -  wyciągnę schab z rękawa (uprzednio wyciągając go, wraz z rękawem, z piekarnika) oraz obiorę wspomniane ziemniaczki (tym razem w wersji warzywnej, nie świecowej) dla swojego Ukochanego. Jeżeli jednak mam być odpowiedzialna za gotowanie, zakupy, pranie, prasowanie, sprzątanie, podczas gdy moja Miłość będzie przybierać wdzięczne pozy przed telewizorem, czy też cieszyć oczy lekturą, podczas, gdy ja do swoich będę zmuszona użyć zapałek.... Nie. Żaden Romeo nie jest wart mojej transformacji w robocika. 

Nieco inna sytuacja powstaje, gdy jedno z partnerów (sic! Jeżeli zaplątał się tu Tradycjonalista - przepraszam za brzydkie słowo!) nie pracuje zawodowo. ZAWODOWO - podkreślam. Gdyż praca w domu w pełnym wymiarze jest normalną etatową harówką. Wówczas wszystko zależy od indywidualnej umowy.

No właśnie. Umowa. To takie nieromantyczne, żeby rozmawiać o "takich sprawach" (jak podział obowiązków/ pieniądze/ dzieci), kiedy Pani spotyka Pana i unisono wzdychają do Księżyca lub całują się w świetle pasa Oriona (osobiście jestem fanką drugiej opcji 😊). Tak. Nieromantyczne. Ale potem kosztuje. Obopólny jazgot. Czyjś foch. Czyjeś poświęcenie. Rozpad związku. W żadnym razie miło nie jest.

O ile jednak nie mamy do czynienia z patologią, czasami udaje się dogadać i na dalszych etapach, niż czas podgwiezdnej wzdychologii. Wprawdzie z tym bywa jak z chorobami wieku dziecięcego: im później, tym boleśniej, ale zawsze warto. Warto, bo w końcu mamy do czynienia Tym Kimś. I - z braku ogłupiających hormonów, które początkowo mieszają nam w głowie - możemy stracić coś naprawdę wyjątkowego. Przez głupotę. Ośli upór. Idiotyczne zasady. Brak empatii. 

Tyle tylko, że "dogadać się" muszą chcieć dwie osoby. I nie chodzi tu o jedno z pary i terapeutę 😉, tylko o te dwie, które mają właśnie kosę o jakieś związkowe sprawy. Które czują się pokrzywdzone i niezrozumiane przez "to drugie". To nie jest łatwe. Ale warto.

WARTO
WARTO
WARTO

PS. W kwestii stereotypów: ostatnio usłyszałam, że jestem genialna. Ale zaraz potem, że "chłopaczara". I to od jednego z najważniejszych Facetów w moim życiu (Pozdrawiam, Tato!). Dlaczego? Bo wpadłam na lepszy pomysł, jak naprawić siekierę 😎😁

Komentarze

Prześlij komentarz