O wartościach, zaufaniu i innych demonach

 

obraz: Marek Studziński z pixabay

Festiwal literatury w moim miasteczku. Panel lokalny. Bohaterkami są trzy nasze rodzime Literatki. Prowadząca (z Dużego Miasta - żeby nie było, że reprezentuje tak zwaną małomiasteczkowa mentalność), zresztą przeurocza Pani, o niezwykłym talencie oratorskim i niepodważalnym intelekcie, doskonale przygotowana merytorycznie, w pewnym momencie używa określenia "WARTOŚCI" w odniesieniu do tematu "kobieca kariera a rola matki / żony", gdzie faworytką stała się druga opcja. 

Zazgrzytało.

Wprawdzie Pani NATYCHMIAST odniosła się do własnej wypowiedzi, korygując ją w ten sposób (parafrazuję , gdyż notatek nie poczyniłam), że każdy ma prawo do własnej drogi zawodowej, nie należy jednak zapominać o dzieciach, dla których obecność matki jest niezwykle istotna. Czyli zdrowy balans zachować należy. Nie zaprzeczam. Zgadzam się w całości. I nie tego się czepiam.

I nawet nie tego, że kwestia "kariera zawodowa obowiązki rodzinne" jakoś dziwnie częściej roztrząsana są w przypadku kobiet. To temat na inny wkurzony tekst. (Jednocześnie ostrzegam że ten, niniejszy, będzie bardzo wkurzony i nie zamierzam wszystkiego gwiazdkować, więc osoby o wrażliwych oczach uprasza się o przerwanie lektury).

Czepiam się użycia słowa WARTOŚCI. Kropka. Bez żadnego dopełnienia, dookreślenia, domalowania -  choćby w formie delikatnego szkicu lub subtelnej akwareli - o JAKIE WARTOŚCI chodzi. Oczywiście idiotką - wbrew pozorom - nie jestem i wystarczająco długo żyję w tym uroczym kraju, żeby wiedzieć, że jak mowa o wartościach, to przecież oczywiste, że chrześcijańskich, tak samo, jak "wierzący" - to tylko i wyłącznie katolik. Rzymski. Ale na litość boską i ludzką: JESZCZE (podobno) żyjemy w świeckim państwie. Na skróty myślowe tego typu mogą (choć moim zdaniem nie powinni) pozwolić sobie katoliccy księża i katecheci, możliwe, że również skromni, bogobojni "wierzący" o niewielkich ambicjach intelektualnych, jednak każdy myślący człowiek powinien wiedzieć, że istnieje wiele rożnych systemów wartości i przy okazji powoływania się na powyższe -  cokolwiek sprecyzować. A już w kręgach inteligenckich (wszak o literaturze spotkanie było) takie zabiegi uważam za niedopuszczalne. 

Ktoś się może zastanawiać, dlaczego tak się wściekłam, wszak to drobiazg, małe przejęzyczenie, natychmiast zresztą skorygowane i doprecyzowane. Tak, ale świadczące o tym, że gdzieś, w podświadomości mówiącego, pewnie wartości są bardziej wartościowe od innych. Tak bardzo, że aż oczywiste i nie trzeba ich definiować, gdyż samo słowo (to na "w") automatycznie je definiuje. I z tym nie zgadzam się z całego serca swego i z całej duszy swojej. I z mojego - "mat-fizem" ukształtowanego intelektu, który wie, że zanim podamy tezę, należy określić założenia - w tym wypadku: zdefiniować pojęcia. 

Inaczej grozi nam katastrofa. Skala może być różna: od osobistej, poprzez społeczną, aż po globalną. Diabeł tkwi w szczegółach, jak mawiało się dawniej (i pewnie nadal mawia). Diabeł, który sprawia, że ja myślę, że ty myślisz to, co ja myślę, bo zasadniczo się zgadzamy, mówimy wszak tymi samymi słowami, tylko ich definicje w każdym z naszych mózgów są nieco inne. Różnią się szczegółami. A potem rozczarowanie, wkurzenie, awantury, wojenki... A przysłowiowy diabeł w prawdziwych szczegółach zaciera przysłowiowe ręce na widok prawdziwych tragedii.

Więc zanim zaczniemy rzygać dokoła słodką brokatową tęczą o nazwie WARTOŚCI, zastanówmy się przez chwilę, o co nam naprawdę chodzi. I, czy rozmówcy na pewno chodzi o to samo. Zróbmy to z szacunku dla niego / dla niej i dla siebie samych i dla różnic, które mogą nas... 

No właśnie! 

Niekoniecznie dzielić. Jeżeli je wydobędziemy na światło dzienne i dokładnie obejrzymy, mogą stać się ćwiczeniem kompromisu, otwartości i dowodem pięknej różnorodności, świadczącej o tym, że jesteśmy istotami ludzkimi, a nie oddziałem klonów.

* * *

Tak sobie tu brzdąkam o wartościach, bo temat, który rwie mi się na klawiaturę, stanowi podręcznikowy przykład nieporozumienia związanego właśnie z nimi. O skutkach wprawdzie stricte osobistych, niemniej silnych, traumatycznych nawet.

Będzie o eksie (mała litera nadal celowa). Nie, żebym o nim myślała w jakiś regularny sposób, ale ostatnio zaistniał w naszej czasoprzestrzeni słowem (pisanym) i czynem, które - chociaż obiektywnie neutralne, a może nawet noszące znamiona pozytywnych - sprawiły, iż niespełnione marzenie o przyłożeniu mu w kłamliwy pysk na moment powróciło. 

Żeby było jasne - mój blog, moje małpy (i eksy), więc z natury rzeczy odwalam tu prywatę, jednak główną ideą przyświecająca tej pisaninie jest pokazanie pewnych zjawisk ogólnospołecznych na moim (nie)skromnym przykładzie. Gdyby nie fakt, że temat dotyczy wielu z nas, poprzestałabym na wywaleniu emocji Przyjaciółkom (co już zrobiłam) oraz - opcjonalnie - złamaniu jakiejś niepotrzebnej deseczki (nad czym nadal się zastanawiam).

Jako dobra dziewczyna, wychowana na Wartościach, które w ramach procesu dojrzewania uczciwie przefiltrowałam przez zwoje mózgowe i emocjonalne, wierzyłam, że wzajemne zaufanie jest filarem związku między kobietą a mężczyzną (a także między dwiema kobietami tudzież mężczyznami - płeć nieważna, istota związku - tak). Oczywiście ślepa nie byłam na zdrady, oszustwa finansowe i inne radosne przypadłości związków męsko-damskich w otoczeniu, jednak ta forma relacji była mi na tyle ideologicznie obca, że chciałam albo partnerstwa z wzajemnym zaufaniem albo nic. Priorytet znaczy. Z zaufaniem wiązała mi się ściśle prawdomówność. I eks o tym doskonale wiedział. Życie życiem, czasami człek pokłamał dokoła, jednak prawda między nami, to miała być świętość. O święta naiwności!

Spore odłamki tej historii już się na tym blogu pojawiały, więc nie będę powtarzać, dość, że związek rozwalił się o różnice w definicjach. Dla mnie zaufanie oznaczało: nie muszę sprawdzać, skoro tak mówisz, to tak jest. Dla niego: skoro ona nie sprawdza, to robię co chcę, a mówię, to co chce usłyszeć. Dla mnie: prawda, to podawanie wszystkich faktów zgodnie z rzeczywistością. Dla niego: podawanie własnej interpretacji "nieszkodliwych" dlań faktów i zatajanie wszystkich pozostałych, a w przypadku niezgodności (czyli "nakrycia na gorącym uczynku"), podawanie informacji niezgodnych z faktami, wielokrotnie sprzecznych z nimi. Do tego dochodziło ukrywanie dowodów świadczących o tym, iż rzeczywistość jest zgoła inna, niż opisywana przez jeszcze-wówczas-nie-eksa.

Nawet kompletna idealistka (czytaj: naiwna idiotka) w pewnym momencie orientuje się, że coś nie gra. Zaczęła się walka bezpośrednia (główny zarzut: "dlaczego MU nie ufam" na przemian z: "tylko kompletna idiotka mogła dać się tak wrobić" - cóż, logiki od zdemaskowanego faceta oczekiwać nie należy) oraz moje "sprawdzam" w różnych Instytucjach (szwindle dotyczyły kwestii finansowych). Niestety, idiotka pozbawiona naiwności była tu w dużym stopniu bezbronna, gdyż pewne Instytucje nie udzielały informacji "Tylkożonie", gdyż sprawy dotyczyły męża. Co innego z odpowiedzialnością finansową - tu Tylkożona okazywała się pełnoprawnym partnerem 😡.

Tyle na temat zaufania w związku - Wartości promowanej przez instytucje religijne, książki dla młodzieży i dorastających panienek oraz tę miłą część dorobku kultury światowej, która nadal "wierzy w dobro". Niestety, Wartości tej nie podziela kodeks rodzinny RP (że o cywilnym nie wspomnę), w związku z czym zostałam obciążona winą za rozpad małżeństwa na równi z eksem. I nawet spora część tak zwanego Społeczeństwa uważa, że JEDNAK powinnam była sprawdzać typa, zanim się rozhulał. Cóż, jak już pisałam - pokonały mnie różnice w definicjach oraz - gdy już finansowe mleko się wylało - niemożność zajrzenia we wszystkie zakątki, gdyż to samo prawo, które czyniło mnie współodpowiedzialną za długi męża, skutecznie mi uniemożliwiało powzięcie o nich informacji. 

Wracając do zaufania - bolesną lekcję przerobiłam. I choć nie zgadzam się z obciążeniem mnie współwiną za przekręty eksa, biorę na klatę fakt, iż nasze prawo ma prawo mnie tą winą obciążać. Wniosek logiczny: nie ufać nikomu (skoro jednej z - teoretycznie - najbliższych osób nie należy, ergo - dalszym tym bardziej), sprawdzać wszystkich i wszystko, nieustannie węszyć, przepytywać i podejrzewać. Kompletnie nie zgadza mi się to z moim własnym credo, ale tym razem już wiem, żem naiwna. Trudno. Pewne Wartości się  nie sprawdzają. Bądź ich użytkowanie zaleca się na wyłączną odpowiedzialność użytkownika.

I tu następuje zwrot akcji. Typek, którego trzeba było latami ścigać komornikiem o alimenty (a i ten sposób okazywał się okresowo nieskuteczny, włączając ostatnie miesiące) nagle przelewa kasę na niemal rok DO PRZODU, opatrując operację wiadomością skierowaną do Dzieciątka, którą można by odczytać jako próbę podważenia ZAUFANIA (sic!) tegoż Dzieciątka do jego matki. Obiektywnie: czyn chwalebny: według domysłów (niesłusznych wprawdzie, niemniej całkiem logicznych)  Tatusia, początkujące Studenciątko będzie potrzebowało kasy, stąd spory jej zastrzyk. Komentarz w wiadomości, choć niezbyt elegancki, tak naprawdę nikomu krzywdy nie czyni. A ja - z jakichś powodów - dopatruję się szwindli, przekrętów i nieczystych intencji (mam nawet parę pomysłów). Społeczeństwo kręci nosem. Dlaczego nie wierzę w czyste intencje Tatusia? Może po prostu się wściekłam, bo wywaliło mi całym przeszłym bagnem, z jego smrodem, manipulacjami, oszczerstwami? Ale przecież on pewnie niczego złego nie chciał. A ja chyba powinnam przerobić sobie traumę na terapii.

Nie zaprzeczam. Możliwe, że nie chciał. Możliwe, że potrzebuję terapii (plus środków na sfinansowanie tejże). Ale jeszcze bardziej potrzebuję wyjaśnienia: dlaczego, będąc w przeszłości obwinioną przez sąd i Społeczeństwo o skrajną naiwność, bo WIERZYŁAM w czyste intencje własnego męża, teraz - w oczach Społeczeństwa -  jestem dziwaczną furiatką, bo NIE WIERZĘ w czyste intencje byłego męża, który "w międzyczasie" okazał się kłamcą i manipulantem? Czego nie rozumiem? Proszę mi to wytłumaczyć, jak pięciolatkowi.

Właśnie dlatego, po tylu latach wrócił temat eksa. Z powodu braku logiki i konsekwencji w naszym życiu społecznym. W zasadach i zaleceniach, jakimi się kochane Społeczeństwo kieruje. 

A może właśnie pewna logika i konsekwencja w tym jest? Może karty są znaczone od samego początku, a gra ma taką samą funkcję, jak zabawa kota z myszą: potrenować sprawność. A jej wynik jest z góry przesądzony: sprytniejszy i silniejszy MA wygrać. 

Tyle, że zachowaniem kota rządzi instynkt, który każe mu ćwiczyć  umiejętności, od których w naturze zależy jego przetrwanie. A co kieruje ludźmi? Odpowiedzią, która logicznie się nasuwa jest eliminacja ze Społeczeństwa jednostek słabszych, bo inspiryjących się czymś więcej, poza instynktem przetrwania. Bardzo możliwe. Przyjmuję na klatę. Jakoś przetrwam na marginesie wioski.

Tylko - drogie Społeczeństwo - przestań pierdolić mi o WARTOŚCIACH.


Komentarze

  1. Moj ekss tez odwala manany nawet pani "pidwladna "sadowi mu uwierzyla psychopacie ktory bil zone grozil smiercia, napisal smsa ze zabije suna. Sluzba druzba sluzebnicy pabstwa ciagaja nas po sadach. Dostal syna na noc.. Grozil mu smiercia. To my baby wynyslamy. Dopoki sie nie stanie tragedia
    A tu chodzi o "zycie" syna. Amen. Trzymaj sie nie daj sie. Cmok! Obytosieskonczylo.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz